Tomasz Piątek

Bezprawiem i zlewem

Drodzy Państwo, proszę sobie wyobrazić befsztyk bez mięsa. Nie, nie sojowy: befsztyk nawet bez sojowej imitacji mięsa. Albo jabłko bez miąższu. Albo sieć bez oczek, durszlak bez dziurek. Czymś takim jest demokracja bez dyskusji. Czyli ustrój, w którym żyjemy. Mamy demokrację? Mamy. Mamy wolność? Mamy. Każdy może powiedzieć wszystko lub prawie wszystko (byle nie obrazić uczuć religijnych, oczywiście katolickich, bo o inne nasi sędziowie już tak się nie troszczą; gdybym traktował to idiotyczne prawo na poważnie, wytoczyłbym proces Kościołowi katolickiemu za to, że swoim istnieniem ostentacyjnie i intencjonalnie obraża moje ewangelickie uczucia). Każdy może powiedzieć wszystko, ale co z tego, kiedy nikt nie słucha.

Demokracja opiera się na publicznej debacie, przynajmniej w moim rozumieniu. Debata polega na tym, że ludzie wzajemnie przekonują się do swoich racji. To nie gwarantuje, że wygra ten, kto ma słuszność. Zapewne wygrywać będzie ten, kto lepiej obraca językiem. Ale już to, że zwycięstwo odnosi się za pomocą argumentów, jest wartością. I to, że pomiędzy zwycięzcą a pokonanymi odbywa się jakaś wymiana idei, też jest wartością. W tak urządzonym społeczeństwie pragnąłbym żyć – bo nie jestem miłośnikiem Carla Schmitta i nie chcę uczestniczyć w politycznej świętej wojnie swoich z obcymi.

No, ale wychodzi na to, że w tej świętej wojnie uczestniczyć muszę. Bo jest wojna zamiast debaty. Gdy chcę z kimś podyskutować, spotykam zwykle zakuty łeb. Jest to albo zakuty łeb neoliberalny, albo zakuty łeb katolicki, albo zakuty łeb neoliberalno-katolicki. Zamiast argumentów słyszę mantrę „niskie podatki, śmierć frajerom” albo „prezydenta zabili, Maryjo pomóż” albo „Maryjo pomóż, śmierć frajerom”. 

Taka to demokracja i taka debata. Nie bardzo wiadomo, co z nią zrobić. Nie bardzo wiadomo, jak przecedzać przez durszlak bez dziurek.

Nie wiem, co robić, ale wiem, co będzie. Oczywistym skutkiem tego okaleczenia demokracji będzie przemoc. Są tacy ludzie – i jest ich wielu – którzy chcą zmieniać innych ludzi. Jeśli nie mogą tego robić za pomocą mówienia, zaczynają krzyczeć (na tym etapie właśnie jesteśmy). Kiedy ochrypną i zobaczą, że nic się nie zmieniło (w ten etap właśnie wkraczamy), zaczynają bić.

To wszystko odnosi się zapewne nie tylko do Polski. Uwiąd publicznej debaty można zaobserwować na całym Zachodzie w związku z upadkiem edukacji i niekontrolowanym rozwojem mediów elektronicznych (tu zadam prowokacyjne pytanie: skoro telewizja i internet psują demokrację, to dlaczego pozwalamy na ich istnienie? Czy chcemy poświęcić naszą godność i wolność dla Dody i zdjęć kotków?). Ale Polska pod pewnym względem różni się od Zachodu. Na Zachodzie, gdy jacyś ludzie mobilizują się, aby odebrać komuś przywileje i prawa, kogoś oskubać albo wypędzić, przegnać, pobić – to inni ludzie mobilizują się, żeby protestować, żeby bronić skrzywdzonego, żeby bić się w obronie bitego (bo niestety taka jest logika epoki bicia, w którą znowu po wielu latach wkraczamy: nawet wrogowie bicia muszą się bić). W Polsce, poza garstką lewicowców, nie mobilizuje się nikt. Nasze lemingi, rzekomo demokratyczne i liberalne, zamiast obrony demokracji i wolności wybierają sofę i chipsy przed telewizorem. Dlatego nie dziwię się nawet, że „lewacy” wzbudzają czasem w lemingowych mediach wściekłość jeszcze większą niż kibole. Wściekłością lemingi próbują zagłuszyć wstyd. Kibole są dla nich tylko bydłem. My jesteśmy wyrzutem sumienia, a takich nienawidzi się najbardziej.

Nie ja jeden mam taką wizję sytuacji. Wiktor Osiatyński pyta, dlaczego normalni ludzie nie pójdą zrobić pikiety pod domem Grzegorza Brauna (to ten pan, który chce rozstrzeliwać dziennikarzy „Wyborczej”). Piotr Bratkowski w „Newsweeku” pisze prowokacyjnie, ale nie bez pewnej racji, że polska demokracja jest jak kobieta, która została zgwałcona i sama jest sobie winna. Nie dlatego, że miała za duży dekolt, tylko dlatego, że w porę nie nauczyła się krav magi. Porównanie ryzykowne, bo w cywilizowanym społeczeństwie nikt nie ma obowiązku umieć się bić, ale zgadzam się z myślą przewodnią Bratkowskiego. Kobieta (i mężczyzna też) nie musi umieć się bić, ale społeczeństwo powinno umieć się bronić. Gdy społeczeństwo nie umie się bronić, to zaraz przestanie być cywilizowane i każda kobieta będzie musiała nie tylko uczyć się krav magi, ale i chodzić z miotaczem płomieni pod pachą.

Dlaczego Polacy pozwalają na taką degenerację? Często można usłyszeć, że brak szacunku dla państwa, brak zainteresowania dla sfery publicznej i społecznej, brak poszanowania dla prawa to „przeklęta spuścizna” komunizmu, niewoli, zaborów. Zaborcze państwa były nam obce, więc i sfera publiczna była obca, Polacy nauczyli się chować przed nią w swoich domach, ufać tylko rodzinie i tak dalej. Gówno prawda.

Nie dlatego jesteśmy tacy, bo były zabory, ale zabory były, bo jesteśmy tacy.

Mamy do czynienia z naszą, a nie cudzą winą – z pewną cechą kulturową o wiele głębiej zakorzenioną niż byśmy chcieli przyznać. Owszem, czasem ktoś sobie jeszcze przypomni frazes, niegdyś obiegowy, a teraz coraz bardziej odchodzący w niepamięć – frazes mówiący, że dawną Polskę zgubiła złota wolność szlachecka. Nikt jednak za dobrze nie wie, na czym ta złota wolność polegała i jak bardzo była gówniana, nie złota. Nasi, pożal się Boże, konserwatyści i czciciele przeszłości ukrywają przed nami naszą przeszłość – a najpewniej sami jej już nie znają. W szkołach katuje się dzieci Sienkiewiczem, podczas kiedy powinny czytać Prawem i lewem Łozińskiego. Jeśli ktoś nie zna, to gorąco polecam tę lekturę, tym bardziej, że może stać się bardzo aktualna. I przy czytaniu proszę pamiętać, że Łoziński próbował w swoim opisie łagodzić potworności, które opisywał.

Jak wyglądała polska złota wolność? Każdy odpowie: liberum veto, anarchia, pieniactwo, zwady. Wydaje nam się, że wiemy, jak to wyglądało, bo w szkole kazano nam czytać o panu Zagłobie. Niestety, w porównaniu z ówczesną rzeczywistością pan Zagłoba jest Anią z Zielonego Wzgórza. Zasada operacyjna była taka: najechać sąsiada, zmiażdżyć głowę jego sługi między dwoma kamieniami, zgwałcić żonę, zabrać pieniądze, ograbić chłopów, spalić dwór (względnie zająć na stałe) i równocześnie pozwać tego samego sąsiada przed sąd, oskarżając go o to, że to on nam zmiażdżył sługę, zgwałcił żonę, zabrał pieniądze i tak dalej. A przy okazji zarzucić mu także nieczysty rodowód, nieprawe przywłaszczenie szlachectwa, tchórzostwo, zdradę i tak dalej. Trochę to przypomina wojnę między PiS a PO? Trochę, bo oni jeszcze się nie gwałcą i nie miażdżą sobie głów. Ale spokojnie: kostki brukowe już latają, samochody są palone.         

Z powyższego opisu można się domyślać, czym było prawo dla tradycyjnego Polaka i jak je traktował. Ale było jeszcze gorzej: chłop za kradzież krowy szedł na szubienicę. Szlachcic za morderstwo – nawet za zamordowanie innego szlachcica – dostawał rok więzienia (dokładnie rok i półtora miesiąca). Być może niektórzy z Państwa wspomną czytane w młodości powieści historyczne i powiedzą: ale wtrącali go do lochu, gdzie nikt roku nie przeżył, to było straszne więzienie… Otóż nie: w aktach pełno jest przykładów takich, co to i nie rok, a trzy lata wesoło w takim więzieniu przebalowali. Wyjaśnienie tego faktu jest bardzo proste: szlachcic do więzienia brał meble, pościel, kobierce, a przede wszystkim gotówkę. Dzięki niej strażnicy nie tylko przenosili go do lepszej celi, nie tylko sprowadzali mu dobre jedzenie, alkohol i prostytutki, ale przede wszystkim co i rusz wypuszczali go na zewnątrz. Regułą było to, że „uwięziony” szlachcic bawił się przez całą noc na mieście, a za dnia odsypiał w „więzieniu”. Najlepszym przykładem jest historia braci Łahodowskich (XVII wiek). Bracia Ewaryst i Teodor nienawidzili się wzajemnie (jak to zwykle bracia w tej epoce chaosu prawno-spadkowego). Ewaryst Teodora zapakował do wieży i pewnego dnia postanowił sprawdzić, jak braciszek karę odsiaduje. Zaczaił się pod więziennymi drzwiami. O pierwszej w nocy Teodor wyszedł razem z dwoma kolegami. Zobaczywszy brata, kazał im go pobić i utopić w pobliskiej rzece, żeby nie przeszkadzał w zabawie.

Karą za morderstwo, jak widać, był rozrywkowy urlop od żony lub rodziny (a jak rodzina się naprzykrzała, to szła pod wodę). Ale najlepsze było to, że jeśli morderca nie miał ochoty na taki urlop, to nikt go nie mógł do tego zmusić, choćby nawet przegrał sto procesów. Nie istniała policja, nie istniała żadna instytucja, która mogła wyegzekwować wyrok. Teoretycznie wyroki sądowe powinna egzekwować sama szlachta. Wiemy, wiemy, powiedzą Państwo: były przecież zajazdy, najeżdżało się majątek skazanego sąsiada i jadło się jego kury. Nie, proszę państwa, zajazdy sąsiedzi robili sobie nawzajem ciągle bez żadnego względu na to, czy ktoś był kiedyś za coś skazany, czy nie. Panowie nie potrzebowali żadnego procesu jako powodu do zajazdu (a dokładnie: nie proces był powodem zajazdu, tylko zajazd był powodem procesu, bo najeźdźca równocześnie wytaczał swej ofierze proces, podając się za pokrzywdzonego). Natomiast jak zwoływano szlachtę, żeby zbrojnie i zbiorowo ukarała jakiegoś możnego zbrodniarza, to zdarzało się, że na taki zjazd stawiało się dwóch szlachciców. Idą, idą, jeden z pałą, drugi z dzidą (dosłownie, bo szable sprzedali). A reszta szlacheckich lemingów? Chciałoby się powiedzieć: oglądała TVN, tyle, że TVN-u nie było.

Wobec tego ludzie wielokrotnie skazani na śmierć albo na banicję i infamię beztrosko hulali po kraju (byli tacy rekordziści, co mieli ponad dwadzieścia takich „wyroków”). Można się było zawsze odwołać do Sejmu (co odraczało sprawę nieraz o parę lat), można było uzyskać glejt od króla (szlachcic obiecywał królowi, że zmaże swoje przewiny służbą wojskową i to dawało mu nietykalność, chociaż oczywiście ze spełnieniem obietnicy nie musiał się spieszyć). Ale można też było nie robić nic, cieszyć się życiem i nadal odbierać je bliźnim. Nic dziwnego, że w tej sytuacji zabijanie stało się niezobowiązującą rozrywką. Niejaki Sieneński złapał jakiegoś przypadkowego szlachcica na ulicy i zaczął mówić do niego: „Zabiję cię, zabiję cię”. Tamten musiał uznać, że to żarty, bo dał się zaciągnąć do karczmy, gdzie Sieneński kazał mu się napić dla odwagi, „Pij, bo zaraz cię zabiję”. A potem kazał słudze zastrzelić biedaka.

Te rzeczy działy się nie tylko bezkarnie, ale były traktowane przez otoczenie jako coś normalnego. Oczywiście, czasem kaznodzieja zgromił, czasem jakiś starzec fuknął, czasem sąsiedzi poplotkowali, ale przeważnie nikt palcem nie ruszył. Szlachcic zamykał się w swoim dworku i – znowu chciałoby się powiedzieć – grillował. Grillował, dopóki ktoś mu domu nie zgrillował.

Takie jest to nasze narodowe dziedzictwo, które zachwala nam Adam Michnik, zarzucając przy tym lewicy, że odwraca się do tego dziedzictwa tyłkiem. No cóż, ja sam bym się do niego chętnie tyłkiem odwrócił, gdyby nie to, że ono samo mi pod nos podchodzi – i do tego nosa pięść przystawia.

Z jednej strony bezsilność państwa, a nawet życzliwa tolerancja dla zła, a z drugiej strony dzikie wrzaski o wieszaniu, rozstrzeliwaniu, wysadzaniu Sejmu w powietrze, o nieprawej władzy, okupacji.

do tego latające kostki brukowe, rozruchy, manifestacje traktowane jak ustawki, tajemnicze spiski prochowe, absolutny brak szacunku dla państwa i prawa, absolutny brak odpowiedzialności za słowa i czyny, najdziksze ataki, także pod własnym adresem – bo wśród prawicowych opętańców trwają nieustanne tarcia: „narodowcy” zwalczają „smoleńszczyków”, ortodoksyjni „smoleńszczycy” zwalczają zwolenników teorii „maskirowki”, „maskirowszczycy” próbują więc się zbliżyć do „narodowców” podczas, gdy „roninowie” balansują pomiędzy Smoleńskiem, WSI, rozstrzeliwaniem dziennikarzy i podpalaniem Urzędów Skarbowych.

Wystraszone mainstreamowe media widzą w tym wszystkim zapowiedź nadchodzącego faszyzmu. To uzasadniona obawa. Zbliżająca się epoka bicia może przybrać taką formę. Ale bardziej prawdopodobne jest, że przybierze formę kulturowo nam bliższą, sarmacką. Zamiast faszyzmu –  anarchofaszyzm. Jest taka przerażająca możliwość, że znowu znajdziemy się w świecie z Prawem i lewem, a dojdziemy tam bezprawiem i zlewem. Dojdziemy tam, jeśli ci normalniejsi Polacy nadal będą zlewać to, co robią Polacy bezprawno-prawicowi.

www.tomaszpiatek.pl

                          

   

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Piątek
Tomasz Piątek
Pisarz, felietonista
Pisarz, felietonista. Ukończył lingwistykę na Universita’ degli Studi di Milano. Pracował w „Polityce”, RMF FM, „La Stampa”, Inforadiu, Radiostacji. Publikował w miesięczniku „Film” i w „Życiu Warszawy”. Autor wielu powieści. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka "Antypapież" (2011) i "Podręcznik dla klasy pierwszej" (2011).
Zamknij