Czas podzielić się bezpieczeństwem z uchodźcami.
O beznadziei kampanii prezydenckiej napisano już chyba wszystko. No, może prawie wszystko. Mnie szczególnie interesuje kwestia tematów nieobecnych i nikogo nieangażujących (poza boleśnie pojedynczymi publicystami oraz głosami kilku sprawiedliwych na Facebooku – z serii tych, co to zawsze wołają na puszczy). Zastanawiam się, dlaczego podczas debaty prezydenckiej dziennikarze nie spytali ani Komorowskiego, ani Dudy o uciekinierów na Morzu Śródziemnym. Jaki jest stosunek obu kandydatów na najwyższy urząd w państwie do zaproponowanego przez Komisję Europejską systemu kwotowego? Do tego, aby kraje Europy solidarnie dzieliły się odpowiedzialnością za uchodźców?
Czy ta sprawa Polski nie dotyczy? Czy jesteśmy w Unii na innych zasadach, to znaczy pomagać należy nam, a my do pomagania nie jesteśmy zobowiązani? Czy przyznano nam na wieczność funkcję biorcy? Czy nie jesteśmy zainteresowani równością i partnerstwem w rozwiązywaniu palących europejskich problemów? A może swój limit na solidarność już wyczerpaliśmy, bo w końcu to u nas powstał kiedyś słynny związek zawodowy o tej nazwie? I to wystarczy?
Czy fakt, że sami jesteśmy narodem od wieków emigrującym, narodem uchodźców popowstaniowych, wojennych, powojennych, marcowych, solidarnościowych, a w ostatnim czasie przodującym wśród europejskich migrantów zarobkowych, nie powoduje, że mamy jakiś rodzaj długu?
Coś na kształt zobowiązania? Że wypadałoby, aby i u nas mógł ktoś znaleźć schronienie?
Nie twierdzę, że wielokulturowość jest czymś prostym, że nie wiążą się z nią żadne problemy i dylematy, że różnorodność kulturowa i religijna nie bywa źródłem napięć, a kraje o hojnej polityce względem azylantów, takie jak na przykład Szwecja, mają na wszystko dobre rozwiązania. Tak oczywiście nie jest. We wspomnianej Szwecji rynek pracy nie jest tak otwarty i tolerancyjny jak oficjalna polityka kraju. Poza tym obserwujemy, jak w całej Europie wzrasta poziom nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu i antyislamizmu. Nie dzieje się tylko i wyłącznie dobrze.
Nie zmienia to jednak faktu, że nadal jedną z najbardziej charakterystycznych cech współczesnej Europy jest jej wielokulturowość. Europa prawdziwa jest właśnie wielojęzyczna i różnorodna, a jej heterogeniczność łączy się z wieloma pożytkami. Przynosi kreatywność, bogactwo doświadczeń, większe otwarcie na dialog, innowacyjność, więcej rąk do pracy, mnogość talentów, ciekawszą kulturę.
Przyznam, że czasem odnoszę wrażenie, że nic by nam tak dobrze nie zrobiło, jak nowe spojrzenie na nas samych. Jakieś zewnętrzne, zdystansowane oko, które mogłoby pomóc Polakom wyrwać się z absurdalnych politycznych przepychanek, z problemów zastępczych, z pogoni za własnym ogonem, z tych różnych małości i ogólnego zapętlenia o nazwie „Jak-nie-PO-to-PIS”.
Profesor Norman Davies, wielki znawca i przyjaciel naszego kraju twierdzi, że Polska jest dziś wprawdzie najbardziej jednorodnym etnicznie państwem w Europie, ale jest to stan całkowicie dla nas nienaturalny, sztucznie wymuszony przez naszą tragiczną historię. Do II wojny światowej Polska była wszak tyglem narodowościowym, tylko co trzeci obywatel naszego kraju był polskim katolikiem.
Może więc pielęgnowanie tradycji oraz mocnych korzeni, o których tak chętnie rozprawiają obaj panowie kandydaci, powinno oznaczać powrót do naszej tradycyjnej otwartości? Do przyjęcia potrzebujących?
Ostatnio przeczytałam w szwedzkim dzienniku „Dagens Nyheter” reportaż, który mnie bardzo wzruszył. Opowiadał historię grupy uchodźców z byłej Jugosławii. Wiosną 1995 roku, kiedy ich możliwość pozostania w Szwecji stanęła pod znakiem zapytania, otrzymali pomoc od wspierającej uciekinierów organizacji Frisam-Flykting oraz jednego z kościołów w Karlskronie (Kościół Szwecji zawsze chętnie pomaga uchodźcom – co na to polski Kościół katolicki?). Stu azylantów, którym groziła decyzja o odesłaniu do znajdującego się wciąż w stanie wojny kraju, zamieszkało w kościele w centrum miasta. Walka o to, by bośniaccy Chorwaci otrzymali pozwolenie na pobyt w Szwecji, trwała kilka miesięcy i została wygrana. Dziś dawni uciekinierzy uważają Szwecję za swój kraj. Mają pracę, niektórzy są już na emeryturze, dzieci dorosły, część z nich pokończyła studia. Są dumni z tego, że dali sobie radę, i wdzięczni ludziom, którzy im pomogli. Ich historia jest także historią ich nowego kraju, z której dumni mogą być zarówno oni sami, jak i etniczni Szwedzi. Dzisiejszej Polsce brakuje tego typu budujących opowieści.
Nadszedł już czas, by zacząć się dzielić tym, co zdobyliśmy.
Wiem, że można się z tym nie zgadzać, że pod tym właśnie felietonem rozpęta się za chwilę zażarta kłótnia i że wiele osób będzie mi próbowało udowadniać, jak bardzo nie mam racji. Niczego jednak nie chciałabym bardziej niż dyskusji kandydatów na prezydenta na taki właśnie temat. Mam serdecznie dosyć wsobności obu panów oraz prowincjonalizmu wyrażającego się w tym, że dyskutują jedynie o rzeczach bezpośrednio dotyczących naszego podwórka. Jesteśmy u siebie i dla siebie, a do Unii należymy, jeśli Unia może nam coś podarować. Prawda jest jednak taka, że skoro Polska jest w Europie, to powinny ją zajmować problemy europejskie. Kwestia uchodźców z Syrii jest dziś jednym z nich. Potrzebujemy polityków, którzy potrafią to zrozumieć.
**
W najbliższy piątek (22 maja) na Krakowskim Przedmieściu będzie można porozmawiać z aktywistami i aktywistkami Warszawskiej Grupy Lokalnej Amnesty International o problemach, jakie dotyczą zjawiska uchodźstwa oraz dowiedzieć się, jak pomóc ludziom, którzy tego potrzebują. Więcej na stronie wydarzenia.
Czytaj także:
Draginja Nadaždin: Człowiek przeskoczy każdy mur
**Dziennik Opinii nr 140/2015 (924)