Świat

Wybory w Kanadzie: największa nadzieja progresywnej polityki ma problemy

Wyborczynie w poniedziałek zadawać sobie będą głównie pytanie: „Po co nam właściwie teraz te wybory?”.

Kanadyjczycy wybierają nowy parlament. Kampania wyborcza była krótka – najkrótsza, na jaką pozwalało prawo, trwała trochę ponad miesiąc.

Pojawiało się w niej wiele tematów: przygotowanie państwa na czwartą falę pandemii, kryzys klimatyczny, nierówności, sytuacja rdzennych Kanadyjczyków.

Wyborczynie w poniedziałek zadawać sobie będą jednak inne pytanie: „Po co nam właściwie teraz te wybory?”. Niezależnie od tego, jaka ostatecznie będzie frekwencja i kto wygra, nowy rząd zostanie wybrany bez entuzjazmu.

Gambit Justina Trudeau

Jak łatwo zgadnąć, wybory odbywają się przed upływem konstytucyjnej kadencji kanadyjskiej Izby Gmin. Poprzednie wybory miały miejsce niecałe dwa lata temu, w październiku 2019. Wyłoniły wówczas parlament bez większości jednej partii.

Trudeau i kanadyjska anomalia

Najwięcej głosów – 34,34 proc. – zdobyli konserwatyści, co przełożyło się na 121 mandatów. Liberałowie pod wodzą Justina Trudeau zdobyli nieznacznie mniej głosów – 33,12 proc., ale więcej mandatów – 157. Tak czasami działa system wyborczy oparty na jednomandatowych okręgach wyborczych.

Większość bezwzględna w Izbie Gmin wynosi 170 mandatów. Od 2019 roku Trudeau kieruje więc rządem mniejszościowych. Ważne ustawy z reguły udaje się mu uchwalać przy wsparciu socjaldemokratycznej Nowej Partii Demokratycznej (NDP), która w kończącym kadencję parlamencie miała 24 mandaty.

Trudeau uznał, że właśnie teraz jest dobry moment, by zawalczyć o samodzielną większość w parlamencie. Zwrócił się więc do gubernatorki generalnej Kanady, Mary Simon – która w imieniu brytyjskiej monarchii pełni funkcję głowy państwa – by rozwiązała parlament i zwołała nowe wybory.

Gdy tę decyzję ogłoszono w połowie sierpnia, liberałowie wyraźnie prowadzili w sondażach. Społeczeństwo dobrze oceniało to, jak gabinet Trudeau poradził sobie z pandemią. Faktycznie, zwłaszcza na tle tego, co działo się w Stanach Trumpa, nie poradził sobie źle. W pełni zaszczepione przeciw COVID-19 zostało 70 proc. populacji – to dobry wskaźnik. Jeszcze lepiej wyglądają statystyki covidowych śmierci na 100 tysięcy mieszkańców. W Kanadzie wskaźnik ten wynosi 72,5 – 2,7 razy mniej niż w sąsiednich Stanach Zjednoczonych. Trudeau liczył, że wszystko to zapewni mu upragnione 170 mandatów.

Jak się można było spodziewać, pozostali liderzy partyjni nie byli zachwyceni pomysłem premiera.

Pojawiły się oskarżenia, że Trudeau dla własnych politycznych korzyści zwołuje wybory w sytuacji, gdy epidemia ciągle trwa, a wymęczone przez chorobę, obostrzenia sanitarne i lockdowny społeczeństwo ma inne zmartwienia. Wypominano Trudeau, że jego gabinet nie przegrał żadnego kluczowego głosowania, które można by uznać za wotum nieufności dla obecnego rządu. Lider socjaldemokratów Jagmeet Singh próbował nawet przekonać Mary Simon, że rozwiązanie parlamentu teraz byłoby niekonstytucyjne. Bez skutku.

Kampania wyborcza oceniana jest przez komentatorów jako jednocześnie niemrawa i agresywna. Niemrawa, bo z powodu pandemicznych ograniczeń utrudnione są spotkania twarzą w twarz z wyborcami, wiele wydarzeń przeniosło się on-line. Agresywna, bo po ponad półtora roku życia w pandemii ludzie są zmęczeni i puszczają im nerwy. Stąd niszczenie plakatów i znaków wyborczych konkurentów, stąd antyszczepionkowcy i covidosceptycy atakujący spotkania Trudeau. Na jednym z nich obrzucili premiera żwirem, inne ze względu na zagrożenie stwarzane przez takie grupy musiało zostać odwołane.

Co jednak dla Trudeau najgorsze, kilka tygodni kampanii wystarczyło, by jego przewaga w sondażach stopniała. Liberałowie zrównali się z konserwatystami. Jak widać, nie tylko liderów partii, ale także wyborców nie zachwycił pomysł wyborów na początku czwartej fali pandemii.

Konserwatysta, który wszystkich zaskoczył

Wzrosty notowań konserwatystów nie wynikają tylko z terminu wyborów, sporo zawdzięczają też bardzo sprawnej kampanii, jaką przeprowadził lider partii Erin O’Toole. Jeszcze dwa miesiące temu nikt się po nim tego nie spodziewał.

O’Toole nigdy nie uchodził za charyzmatycznego czy specjalnie medialnego polityka – choć jest tylko rok młodszy od Trudeau, wygląda, jakby był od niego jakąś dekadę starszy.

Polityk, który w trakcie poprzednich rządów konserwatystów (2007–2015) pełnił przez niecały rok funkcję ministra ds. weteranów, nie był też najbardziej znanym i rozpoznawalnym z partyjnych liderów. Przed wyborami nawet jego koledzy partyjni nie wypowiadali się o nim najlepiej.

O’Toole wygrał wybory na lidera konserwatystów rok temu, prowadząc wyraziście, by nie powiedzieć radykalnie prawicową kampanię. Jej hasłem było „Odzyskać Kanadę”. O’Toole obiecywał, że pod jego przywództwem partia wróci do „prawdziwych, konserwatywnych wartości”. To, co wystarczyło, by przejąć władzę w partii, mogło okazać się problematyczne w przypadku walki o władzę w kraju.

W powszechnej opinii w 2019 roku konserwatyści pod przywództwem Andrew Scheera przegrali ze względu na zbyt radykalnie prawicowe poglądy partyjnego lidera. Główny problem kanadyjskich konserwatystów polega bowiem na tym, że aktyw partii ma znacznie bardziej konserwatywne i prawicowe poglądy niż wyborcy, których konserwatyści muszą przekonać, by móc myśleć o rządzeniu.

Nowy lider wyciągnął z tego wnioski. O’Toole w kampanii dokonał wyraźnego zwrotu ku centrum. Konserwatyści prezentują się w teraz jako umiarkowana partia, nawet jeśli zachowawcza, to w pełni pogodzona z liberalną i wielokulturową tożsamością współczesnej Kanady. Głosy konserwatywnych polityków niechętnych prawom osób LGBT albo prawom reprodukcyjnym kobiet – co w Kanadzie uchodzi za pozycje skrajne – były nieeksponowane, jeśli nie wręcz wyciszane w kampanii. Zamiast o „odzyskiwaniu Kanady” O’Toole mówił o „wielkim niebieskim namiocie” nowoczesnego konserwatyzmu, w którym zmieścić się może całe kanadyjskie społeczeństwo. Podobnie jak lewicowa senator Elizabeth Warren w prawyborach Partii Demokratycznej rok temu, O’Toole startuje teraz z hasłem: „Mam plan”.

Lider konserwatystów dokonał nawet zwrotu o 180 stopni w sprawie zakazu posiadania broni automatycznej. W zeszłym roku, po masakrze w Nowej Szkocji, rząd Trudeau zakazał posiadania około 1500 różnych modeli takiej broni. O’Toole obiecywał zniesienie zakazu. Lobby posiadaczy, handlarzy i producentów broni to tradycyjnie wierny konserwatystom elektorat. Gdy jednak w trakcie kampanii O’Toole zauważył, że zakaz jest popularny, wycofał się ze swojej obietnicy.

Podobnie jak wcześniej Trump i Boris Johnson, O’Toole ma ambicję, by budować konserwatyzm zdolny sięgnąć po wyborców z klas ludowych. Stąd w programie konserwatystów propozycje zwiększenia ulg podatkowych dla uboższych rodzin czy polityki mającej zachęcać największe działające w Kanadzie przedsiębiorstwa, by do swoich rad nadzorczych włączały przedstawicieli pracowników.

Ze względu na to, jak kraj jest podzielony na okręgi i jak dzielą się między nie wyborcy dwóch największych partii, by zdobyć większość (nawet nie bezwzględną), konserwatyści musieliby wygrać z liberałami różnicą dobrych kilku punktów procentowych. Remis – dziś wskazywany przez sondaże – albo niewielkie zwycięstwo (jak w 2019 roku) mogą przynieść podobny podział mandatów jak dwa lata temu.

Spoilerzy i kingmakerzy

Od samych początków kanadyjskiej państwowości – uzyskania statusu dominium brytyjskiego w 1867 roku – urząd premiera sprawował albo przedstawiciel liberałów, albo konserwatystów. Żadna z mniejszych partii nigdy nie kontrolowała tego urzędu. Nie zmieni się to też po obecnych wyborach.

Mniejsze partie i ich przywódcy mogą się jednak okazać albo „spoilerami”, krzyżującymi plany wielkich graczy, albo „kingmakerami” – decydującymi w przyszłym parlamencie, kto będzie rządził.

Dla konserwatystów takim spoilerem może okazać się niedawno powstała populistyczno-prawicowa Ludowa Partia Kanady (People’s Party of Canada, PPC). Jej lider, Maxime Bernier, w konserwatywnych rządach Stephena Harpera (2007–2015) pełnił między innymi funkcję ministra spraw zagranicznych i przemysłu. Po tym, gdy w 2017 roku przegrał władzę o przywództwo u konserwatystów, odszedł i założył własną partię, znacznie bardziej radykalną.

W 2019 roku PPC prowadziła wybory pod hasłami sprzeciwu wobec migracji do Kanady oraz celom polityki klimatycznej. Bernier dał się poznać światu, gdy we wrześniu 2019 roku, miesiąc przed wyborami, zaczął obrażać na Twitterze Gretę Thunberg, nazywając ją osobą „w oczywisty sposób niestabilną psychicznie”, „nie tylko autystyczną, ale także cierpiącą na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, zaburzenia odżywiania, depresję i letarg, żyjącą w stanie ciągłego strachu”, w dodatku służącą za pionek w planach „wrogich demokracji środowisk”. PPC zdobyła wtedy 1,62 proc. głosów, co nie dało jej żadnego mandatu.

W tym roku może jej pójść lepiej. Partia, poza klimatem, skupiła się w tych wyborach na obsłudze antyszczepionkowego i covidosceptycznego elektoratu. Jej przeciętny wyborca to biały mężczyzna czerpiący wiedzę o świecie z internetu. PPC nie ma szans na więcej niż kilka mandatów, ale w wielu okręgach może podzielić prawicowe głosy, odchudzić wynik konserwatystów i zapewnić tym samym zwycięstwo liberałom – a w konsekwencji kolejną kadencję Trudeau.

Trzecie miejsce zajmie najpewniej socjaldemokratyczna NPD. Teoretycznie można wyobrazić sobie sytuację, że to właśnie lider tej partii, charyzmatyczny sikh znany z szytych na miarę garniturów, Jagmeet Singh, zadecyduje o tym, kto będzie przyszłym premierem.

Tiktoker w różowym turbanie nowym premierem Kanady?

W praktyce nawet po zwrocie O’Toole’a ku centrum sojusz konserwatystów i najbardziej lewicowej partii w Kanadzie byłby dość ekscentryczny – choć nie niemożliwy.

Znacznie bardziej prawdopodobny jest scenariusz, w którym NDP i Zieloni wspierają mniejszościowy rząd Trudeau w zamian za to, że ten realizuje trochę bardziej lewicowo-zieloną agendę. Uważa się, że NPD miała największy wpływ na kanadyjską politykę, gdy w podobny sposób wspierała mniejszościowy rząd liberałów na początku lat 70. Premierem też był wtedy Trudeau, tylko Pierre – ojciec Justina.

Gdyby dodatkowych głosów potrzebował O’Toole, mógłby być może znaleźć je w Bloku Quebecu (BQ). Jest to partia francuskojęzycznych Kanadyjczyków. Jej program gospodarczy jest centrolewicowy, a kulturalno-społeczny – nacjonalistyczny, niechętny migrantom i multikulturalizmowi. O’Toole wysyłał przed wyborami sygnały, że mógłby pozwolić władzom prowincji Quebec na wprowadzenie własnej polityki migracyjnej, z preferencjami dla osób francuskojęzycznych.

Rewolucji nie będzie

Quebec będzie zresztą jednym z miejsc, gdzie rozstrzygnie się wynik wyborów. Jak zawsze w wypadku systemów opartych na jednomandatowych okręgach kluczowe są wyniki w grupie tzw. okręgów marginalnych, gdzie walka toczyć się będzie do ostatniej chwili, a wynik może przechylić się w jedną lub drugą stronę. W Kanadzie w ostatnich wyborach są to właśnie okręgi z Quebecu, przedmieść Toronto i Vancouver.

Niezależnie od tego, jak się ułoży ostatecznie wynik, rewolucji w kanadyjskiej polityce nie będzie. Najbardziej prawdopodobne są dalsze mniejszościowe rządy Trudeau. Jeśli NPD rozegra dobrze swoje karty, mogą one być trochę bardziej lewicowe i zielone.

Jeśli wygrają konserwatyści, nie będzie kontrrewolucji. Polityka klimatyczna będzie podobna, choć jej cele będą rozłożone w dłuższym czasie. Polityka gospodarcza nie stanie się bardziej prospołeczna, ale nie będzie też ostrego neoliberalnego zwrotu. Najważniejsza różnica, jaką bezpośrednio odczują Kanadyjczycy, jest taka, że Trudeau zapowiada wprowadzenie obowiązku szczepień dla urzędników państwowych oraz osób podróżujących po Kanadzie koleją, statkami lub samolotami. O’Toole jest temu przeciwny, uważa, że nie jest potrzebny obowiązek szczepień, wystarczy wymóg ważnego testu na COVID-19.

Czy Justin Trudeau zatrzyma kolejną fazę kolonializmu?

czytaj także

Na pewno w poniedziałek skończy się jedno: trwający i tak bardzo długo miesiąc miodowy Trudeau w polityce. Lider liberałów wygrał w 2015 roku jako wielka obietnica progresywnej polityki. Zwłaszcza na tle Trumpa, który wygrał rok później, jego rządy faktycznie wyglądały obiecująco. Ale z czasem nawet jego wielcy zwolennicy zaczęli dostrzegać, jak wiele w jego polityce jest PR.

W 2019 roku, osłabiony różnymi skandalami, Trudeau utrzymał się u władzy. Gdyby jego tegoroczny gambit się powiódł, dowodziłoby to, że ciągle jest na fali wznoszącej go ponad zwykłe polityczne ograniczenia. Nic jednak nie wskazuje, by się udał.

Trudeau czeka teraz pewnie żmudna, ciężka, niewdzięczna praca szefa mniejszościowego rządu. Będzie to jednocześnie test, czy za obietnicą prowadzenia bardziej progresywnej polityki z 2015 roku kryje się jeszcze jakaś realna polityczna gravitas.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij