Koronawirus działa jak katalizator i wzmacniacz – przyspiesza i zwielokrotnia to, co i tak prędzej czy później musiałoby nastąpić. Czy przez pandemię grozi nam kolejny światowy kryzys finansowy?
Wprowadzenie do premierowego spotkania Dyskusyjnego Klubu Czytelniczego Książki Społecznej współorganizowanego przez Fundację Kaleckiego i Jasną 10. Zapraszamy na dyskusję z dr. Mikołajem Lewickim w środę 24 czerwca o godz. 18.
***
Widmo kryzysu finansowego krąży – jeśli nie po świecie, to na pewno po światowych mediach i środowiskach eksperckich. Czarne chmury nad gospodarką zbierały się na długo przed pandemią. Zachowawczy na ogół analitycy Międzynarodowego Funduszu Walutowego już ponad dwa lata temu prognozowali, że światowy wzrost gospodarczy w roku 2020 mocno zwolni. Kolejne publikowane dane potwierdzają, że społeczne i ekonomiczne skutki pandemii na najbliższe lata pogrążą światową gospodarkę w długotrwałym spowolnieniu, jeśli nie głębokiej recesji. Ten scenariusz potwierdzają głosy rynkowych analityków i specjalistów od ryzyka, według których oczekiwanie nadejścia największego krachu w historii kapitalizmu jest jak najbardziej racjonalne. Optymizm wyparował nawet z emanującej nim do niedawna amerykańskiej giełdy, czego świadectwem jest już drugie od początku pandemii dramatyczne załamanie indeksu Dow Jones, w drugim tygodniu czerwca. Koronawirus działa jak katalizator i wzmacniacz – przyspiesza i zwielokrotnia to, co i tak prędzej czy później musiałoby nastąpić.
czytaj także
O zgubnym wpływie koronawirusa na sytuację gospodarczą zazwyczaj pisze się w kontekście wzrostu wydatków publicznych, tj. deficytów budżetowych. Agencja ratingowa Fitch szacuje, że w tym roku w 20 największych gospodarkach świata antypandemiczne środki zaradcze będą kosztować państwa ok. 7 proc. PKB. Tak gigantyczny wzrost nierównowagi finansów publicznych wynika z jednej strony z wprowadzania przez rządy nowych programów pomocowych, z drugiej zaś ze spadających w wyniku ograniczenia inwestycji i konsumpcji wpływów do budżetu z podatków i składek. Tylko w państwach członkowskich OECD relacja długu do PKB ma do końca września wzrosnąć ze 109 do 135 proc. (o 17 bln USD). I Polska nie będzie wyjątkiem. Według szacunków ekonomistów z PKO BP deficyt polskich finansów publicznych na koniec 2020 roku może wynieść ok. 100 mld zł – o ponad 86 mld więcej niż na koniec roku poprzedniego. Sytuacja na świecie jest na tyle poważna, że nawet szczycące się „wrodzoną” skłonnością do oszczędzania społeczeństwo niemieckie stanęło w obliczu konieczności poluzowania polityki fiskalnej i „przeproszenia się” z największym od 25 lat długiem publicznym.
Dług, ale który
Jednak to wcale nie wzrost poziomu zobowiązań finansowych rządów jest największym powodem do niepokoju. Koronawirus sprawił, że przekonanie o konieczności prowadzenia polityki równoważenia budżetów („państwo wydaje tyle, ile zarabia”) nie jest dłużej możliwe do utrzymania. W myśl wciąż dominujących neoklasycznych teorii ekonomicznych obecnie zaciągane przez rządy długi są tak ogromne, że nie można racjonalnie oczekiwać, aby kiedykolwiek mogły zostać spłacone. Nawet gdyby doszło do bezprecedensowo drastycznych cięć budżetowych, na które zresztą pogrążone w radykalnych nastrojach społeczeństwa Zachodu niespecjalnie mają ochotę.
O tym, że rosnący dług publiczny to często nie problem, ale pożyteczne narzędzie do stymulowania rozwoju, od lat przekonywali ekonomiści „popytowi”, tacy jak m.in. James Galbraith, Steve Keen, Joseph Stiglitz czy Mark Blyth. Z ich punktu widzenia kluczowe jest zrozumienie, że budżety państw nie są tym samym co budżety domowe czy prywatne. Gdy państwo wydaje za mało, ludzie i tak zaspokajają swoje potrzeby – z tym że robią to na kredyt, tj. za pośrednictwem prywatnych banków i instytucji finansowych. Jednostki i społeczeństwa płacą za to ogromne odsetki, ostatecznie popadając nawet w finansową ruinę. Tymczasem w przeciwieństwie do firm i gospodarstw domowych państwa pieniądze najpierw „wydają” (tj. inwestują), emitując walutę, a dopiero potem „zarabiają”, ściągając za pomocą podatków i składek środki wypracowane przez firmy i pracowników.
Ostatnio coraz więcej uwagi poświęca się także tzw. Nowoczesnej Teorii Pieniądza (MMT). Związana z tym nurtem ekonomistka Stephanie Kelton, autorka m.in. książki The Deficit Myth, w artykule z 9 czerwca dla „New York Timesa” twierdzi, że obecnie znajdujemy się w „momencie kopernikańskim”: deficyty publiczne rosną tak szybko, że nie możemy pozwolić sobie na stosowanie dotychczasowych, błędnych według autorki teorii i metod jego klasyfikowania. Obok omawianego wcześniej argumentu o różnicach między budżetem osobistym lub firmowym a budżetem państwa Kelton zwraca także uwagę na problem roli, jaką w gospodarce pełni kreacja pieniądza. Podatki mają inną funkcję, niż uczy się w podręcznikach ekonomii: nie tyle napełniają kasę państwa, ile, jeśli są skutecznie ściągane, nadają wartość emitowanym uprzednio papierowym bądź elektronicznym pieniądzom. Ignorowanie tej zależności zdaniem autorki spowodowało, że przez ostatnie dekady na Zachodzie prowadzono de facto politykę stymulowania nierówności ekonomicznych. Działo się tak, bo sztucznie powstrzymywano naturalne tempo rozwoju gospodarczego i społecznego. Niepotrzebnie obcinając wydatki publiczne, zmuszano dużą część obywateli do zaspokajania potrzeb poprzez zaciąganie długów w instytucjach finansowych.
Krytyczni wobec mainstreamu ekonomiści zgadzają się jednocześnie co do ogromnego znaczenia drugiego rodzaju długu: prywatnego. Obciąża on nie tylko konsumentów, ale w coraz większym stopniu także drobnych przedsiębiorców.
Co tym razem?
Jak zdążyliśmy się przyzwyczaić od końca II wojny światowej, również i dziś światowa koniunktura zależy w dużym stopniu od nastrojów w USA. A te nie są, mówiąc delikatnie, najlepsze. Pesymistyczne w wydźwięku informacje dobiegają przede wszystkim z tamtejszego rynku pracy, na którym liczba bezrobotnych od lutego do kwietnia wzrosła ponad trzykrotnie (nawet do ok. 40 mln osób). Co gorsza, według części prognoz ten trend będzie się nasilał i do końca roku 2021 pracę może stracić kolejnych 5 mln pracowników lub więcej. W amerykańskich warunkach utrata pracy zazwyczaj wiąże się z brakiem dostępu do ubezpieczeń zdrowotnych, a więc i dostępu do ochrony zdrowia. To z kolei przekłada się na zdolność do spłacania zobowiązań, w tym pożyczek i kredytów.
Według obliczeń, opublikowanych na początku maja przez nowojorski oddział Banku Rezerwy Federalnej, dług amerykańskich gospodarstw domowych osiągnął rekordowy poziom ponad 14 bln (!) dolarów – o 1,6 bln więcej niż w najgorszym momencie po kryzysie bankowym 2008 roku. Chodzi o setki milionów osób z długiem studenckim, niespłaconymi kredytami hipotecznymi czy – co jest amerykańską specyfiką – nieuregulowanymi rachunkami medycznymi. Te bowiem rosną nawet pomimo przyznania Amerykanom przez administrację Trumpa de facto bezwarunkowego dochodu gwarantowanego w wysokości 1200 dolarów, którego płatność może nawet zostać przedłużona.
czytaj także
To nie koniec kłopotów amerykańskiej gospodarki. Iskrą, która zdolna jest podpalić światowe rynki, mogą być nie tylko finansowe tarapaty amerykańskich rodzin, ale także masowe plajty tamtejszych firm. Opublikowana w wakacyjnym numerze „The Atlantic” analiza profesora Franka Partnoya z uniwersytetu Berkley wskazuje, że w przeciwieństwie do sytuacji z 2008 roku, kiedy „pożar” wybuchł w sektorze kredytów udzielonych na zakup nieruchomości, tym razem źródłem załamania amerykańskiej giełdy będzie zadłużenie prywatnych firm.
Problemem są szczególnie CLO (Collateralized Loan Obligation, obligacje zabezpieczone długiem), a więc instrumenty finansowe bazujące na wysoko oprocentowanych pożyczkach udzielanych przez banki i instytucje sektora finansowego. Zobowiązania te zaciągały przedsiębiorstwa, które w ostatnich latach borykały się z brakiem płynności finansowej, w związku z czym wyczerpały „normalną”, bankową linię kredytową. Często były to lokalne firmy, które nawet w trakcie obserwowanego na giełdzie prosperity nie wytrzymywały konkurencji z globalnymi gigantami.
Jednocześnie łatwo się domyślić, że małe i średnie przedsiębiorstwa, w szczególności z sektora usług (fryzjerzy, restauratorzy, właściciele punktów rozrywki itd.), są również najbardziej dotknięte skutkami lockdownu i samego wirusa. I to właśnie ich niedaleka przyszłość jest najbardziej zagrożona. Narastająca skala bankructw w tym sektorze sprawi, że aktywa wielu banków okażą się – podobnie jak było z niespłacalnymi kredytami 10 lat temu – nic niewarte, co z kolei może spowodować upadłości banków i instytucji finansowych.
Sytuacja pogarsza się także w Polsce. Opublikowany przez Narodowy Bank Polski w połowie czerwca raport o stabilności systemu finansowego sygnalizuje, że „znacząco wzrosło prawdopodobieństwo materializacji ryzyka kredytowego we wszystkich kategoriach”, czego efektem będzie m.in. większa wstrzemięźliwość banków przy udzielaniu kredytów klientom indywidualnym i biznesowym. Ci już dziś są w trudnej sytuacji: według danych Krajowego Rejestru Długów zaległości kredytowe i pozakredytowe jeszcze w pierwszym, tj. przedkoronawirusowym kwartale tego roku wzrosły o ponad 2 mld zł (do niemal 80 mld), a liczba spóźnionych dłużników podniosła się o niemal 37 tys. osób. W sumie problem z terminowym spłacaniem zobowiązań na koniec marca miał już co jedenasty Polak (2,83 mln osób, najwięcej na Mazowszu, Śląsku i Dolnym Śląsku). Nie ma żadnych powodów, aby sądzić, że od tego czasu sytuacja się polepszyła. Wręcz przeciwnie, według Polskiego Instytutu Ekonomicznego sytuacja na naszym rynku pracy w zaledwie kilka tygodni cofnęła się do poziomu sprzed pół dekady. Spodziewane kolejne fale pandemii, a także możliwe trudności i opóźnienia we wprowadzaniu ewentualnych leków i szczepionek, też nie poprawią nastrojów konsumentów, inwestorów i obywateli.
Życie w cieniu długów
To wszystko dzieje się zaledwie dekadę od krachu, który w skali świata odbił się negatywnie na jakości życia i perspektywach miliardów osób. W Polsce poprzedni kryzys spowodował przede wszystkim utrwalenie patologii niestabilnych („śmieciowych”) form zatrudnienia, spowolnienie tempa wzrostu płac (szczególnie w budżetówce) czy wzrostu kosztów spłacania kredytów hipotecznych i konsumpcyjnych (w tym tych udzielanych we frankach szwajcarskich). Dzisiejsze problemy uderzą przede wszystkim w osoby o najsłabszej pozycji ekonomicznej: najmłodszych i najstarszych, bez stałego i wysokiego dochodu, stabilnego zatrudnienia, mieszkania na własność ani zdolnej do udzielenia wsparcia rodziny.
czytaj także
Jeśli globalny kryzys finansowy nadejdzie jeszcze w tym roku, polskie społeczeństwo będzie musiało błyskawicznie się dostosować do nowej-starej sytuacji, którą osoby powyżej 40. roku życia pamiętają z lat 90. Rekordowa w ostatnich latach koniunktura, z którą wiązały się m.in. bezprecedensowa bonanza konsumpcji prywatnej oraz łatwość w zaciąganiu kredytów, w krótkim czasie przerodzi się w głębokie i gwałtowne pogorszenie sytuacji bytowej milionów gospodarstw domowych. Dla wielu osób i rodzin będzie to szok odczuwalny nie tylko w wymiarze ekonomicznym, ale także emocjonalnym, psychologicznym i tożsamościowym.
Według badania CBOS-u z czerwca tego roku ponad 50 proc. Polek i Polaków uważa, że należy do klasy średniej. Przynależność do klas niższych deklaruje niewiele ponad 5 proc. (!) respondentów. Wiele i wielu z nas będzie musiało skonfrontować się z perspektywą deklasacji i zubożenia, czy choćby koniecznością radykalnego ograniczenia wydatków „na życie”. W szczególności dotknie to ludzi młodych, wchodzących właśnie na rynek pracy, bo kolejne załamanie gospodarcze nieodwracalnie odbije się na ich zarobkach, aspiracjach, a nawet zdrowiu. Różnica między obrazami życia oglądanymi za pośrednictwem Instagrama, Netflixa i TikToka a rzeczywistością za oknem może okazać się niemożliwa do zniesienia. Dodajmy do tego zmiany klimatyczne oraz gigantyczne nierówności, a wszystko brzmi jak przepis na idealny kryzys społeczny i polityczny.
A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys
czytaj także
Oczywiście, może się okazać, że kasandryczne wizje nadciągającego kryzysu się nie spełnią. Możliwe są przynajmniej dwa optymistyczne scenariusze. W pierwszym dotychczasowe spadki gospodarcze nie będą się pogłębiać, a pandemia COVID-19 dogaśnie lub ze względu na leki bądź szczepionki nie będziemy musieli się nią dłużej przejmować. Mimo przejściowych problemów wielu biznesów, pracowników i obywateli system finansowy okaże się odporny, a rosnące zadłużenie państw i jednostek wymusi w najgorszym razie konieczność zwiększenia w perspektywie kilku lat obciążeń podatkowych.
W drugim pozytywnym wariancie, niezależnie od głębokości kryzysu zdrowotnego oraz finansowego politycy sterujący największymi światowymi gospodarkami dojdą do wniosku, że pora zreformować, jeśli nie globalny system handlowy, to przynajmniej ekonomiczne reguły i mierniki, na podstawie i za pomocą których te działają. Paradoksalnie to właśnie ta druga opcja jest bardziej utopijna. I jeśli nie uda się odejść od dotychczasowych modeli i wskaźników gospodarczych (lub choćby je zreformować), to może się okazać, że „lepiej już było”. A szanse na szczęśliwą przyszłość dawno temu kupiliśmy i skonsumowaliśmy „na kredyt”.
Dyskusja o życiu w cieniu długu
O tym, czy „życie z długiem” to konieczność, jaką dług pełni funkcję polityczną oraz w jaki sposób wpływa na społeczeństwa i jednostki, będziemy dyskutować w środę 24 czerwca o godz. 18. Gościem Dyskusyjnego Klubu Czytelniczego Książki Społecznej będzie dr Mikołaj Lewicki, badacz Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego i autor m.in. Społecznego życia hipoteki. Spotkanie poprowadzi Filip Konopczyński z Fundacji Kaleckiego. Zachęcamy Czytelniczki i Czytelników do aktywnego udziału w spotkaniu i przygotowania pytań, które będzie można podczas niego zadawać. Więcej informacji o spotkaniu na portalu Facebook.
***
Wydarzenie jest realizowane w ramach programu Centrum Jasna, finansowanego ze środków Miasta Stołecznego Warszawy.