W Doniecku i Ługańsku, rządzonych przez rosyjskie służby, odbył się proces imitujący wybory przywódców tych terytoriów.
11 listopada 2018 roku był wyjątkowo ponurym dniem nie tylko w Warszawie czy Paryżu. Kiedy uwaga świata skupiała się wokół złowieszczych obchodów stulecia zawieszenia broni w Paryżu, czy marszu rządowo-narodowego w Warszawie, na obrzeżach kontynentu odbyła się jeszcze jedna ceremonia, która kilka lat temu mogłaby być przywidzeniem niczym z sennego koszmaru. Mowa o wyborach w tzw. republikach ludowych okupowanego wschodu Ukrainy.
Sutowski: Narodowcy odgryźli rękę, którą Duda ich głaskał po głowie
czytaj także
Ilu z nas trzy lata temu mogło sobie wyobrazić wspólny marsz polskiego rządu oraz narodowców? Albo Putina na spotkaniu światowych przywódców, dającego kciuka w górę amerykańskiemu prezydentowi, który gapi się na niego z głupawym uśmiechem? Albo wreszcie – że w Doniecku i Ługańsku, rządzonych przez rosyjskie służby, odbędzie się proces imitujący wybory przywódców tych terytoriów?
Trudno powiedzieć, czy datę tych wyborów wybrano specjalnie, żeby przykryły je obchody rocznicy ukończenia wojny, czy może ktoś z technologów politycznych celowo wprowadził trochę więcej mrocznego symbolizmu. Tak czy inaczej, formalnym powodem równoległych wyborów w dwóch rzekomo oddzielnych państewkach Donbasu – „republikach” Donieckiej i Ługańskiej – było dosłowne unicestwienie tych przywódców, którzy wyłonili się na górze lokalnej hierarchii władzy na fali gorącej wojny 2014 roku.
Jeszcze w listopadzie zeszłego roku lider „republiki ludowej” w Ługańsku Igor Płotnicki stracił władzę w toku przewrotu wojskowego, a miejscowy przywódca Doniecka Aleksandr Zacharczenko zginął w zamachu pod koniec sierpnia 2018. Obydwaj też zostali swego czasu formalnie wybrani na stanowiska, ale tamte wybory odbyły się na jesieni 2014 roku, a więc tuż po wkroczeniu wojska rosyjskiego na Donbas. Z oczywistych powodów mandat tych osób nie był serio traktowany nawet podczas rozmów pokojowych w Mińsku. Przedstawicielem Doniecka już podczas tamtych negocjacji nie był Zacharczenko, tylko Denis Puszylin. Ten sam, który właśnie został wybrany na nowego przywódcę Doniecka – po usunięciu przez Rosjan wszystkich, którzy mogliby stanowić dla niego konkurencję. Jak na przykład najważniejszy przeciwnik Puszylina, przywódca donieckich kombatantów Aleksandr Chodakowski, który też miał startować w wyborach, ale nie został przez straż graniczną wypuszczony z Rosji, gdzie przebywał.
Pytanie o to, kim jest Puszylin, czyli która z rosyjskich służb specjalnych – cywilna FSB czy wojskowa GRU – dostanie więcej wpływów na Donbasie, jest całkowicie drugorzędne. Najważniejsze w tych wyborach jest to, że – według Rosjan – one się po prostu odbyły. To pierwsze takie wydarzenie po ukończeniu „gorącego” okresu wojny i służy ono przede wszystkim stopniowemu przyzwyczajeniu nas wszystkich do tego, że na okupowanym Donbasie tli się jakieś życie polityczne. Władza nie tylko została przejęta: odbyła się przynajmniej jakaś, nawet jeśli jałowa i krwawa, procedura jej przekazania. Z czego wynika, że tą procedurę będzie łatwiej powtarzać w przyszłości, przedłużając ponury byt prorosyjskich reżimów wojskowych na wschodzie Ukrainy.