Jak państwo wypycha biednych na margines.
W 1962 roku socjalista Michael Harrington – do niedawna gorliwy czytelnik pisma „Catholic Worker” i wielbiciel Dorothy Day, bodaj najsłynniejszej działaczki katolickiej na amerykańskiej lewicy – wydał niewielką książkę, która miała uderzyć w samozadowolenie pokolenia powojennego dobrobytu: The Other America (Ta druga Ameryka).
Ten krótki przegląd losów tych, którym owego dobrobytu zabrakło, stał się kroniką ubóstwa w społeczeństwie masowej konsumpcji i zwrócił uwagę opinii publicznej na sytuację dziesiątków tysięcy ludzi żyjących w przeraźliwej biedzie tuż pod bokiem znakomicie prosperującej klasy średniej. Byli to – pisał Harrington – ludzie pozostawieni samym sobie, wykluczeni nawet ze związków zawodowych, których nie obejmowało wzniesione przez Nowy Ład państwo opiekuńcze. Parali się pracami, które kolejno likwidował postęp automatyzacji. Brakowało im umiejętności wymaganych w sektorze usługowym. Mieszkali w wyludnionych i zabitych na głucho miasteczkach górniczych, dzielnicach biedoty i miejskich suterenach.
Dla Harringtona godny uwagi był nie tyle sam wyzysk najbiedniejszych, co zjawisko wypychania ich poza obręb społeczeństwa. Być biednym w Ameryce, pisał później, to należeć „do odrębnej kultury, innego narodu, wieść zgoła inne życie”, z dala od dominujących norm i zwyczajów ogółu społeczeństwa. „Najważniejszą cechą ludzi biednych jest to, że są niewidoczni. Nie w sensie, o który chodziło dawnym reformistom – że zaniedbuje się ich i o nich zapomina – ale, co znacznie gorsze, że w ogóle nie dostrzega się ich istnienia”.
Diametralnie odmienną perspektywę na to, co znaczy być biednym w XXI wieku, podsuwają dwie inne wydane niedawno książki: Not a Crime to Be Poor (Być biednym to nie zbrodnia) Petera Edelmana, profesora polityki społecznej z uniwersytetu Georgetown, który służył w administracji Billa Clintona i odszedł na znak protestu, gdy w 1996 roku prezydent podpisał ustawę o reformie systemu opieki społecznej, oraz The Poverty of Privacy Rights (Ubóstwo prawa do prywatności), napisana przez profesor prawa Khiarę M. Bridges.
Ludzie biedni, a szczególnie biedne kobiety, jak piszą autorzy tych książek, są aż nazbyt widoczni – nieustannie obserwowani, nadzorowani, karani grzywnami i zamykani w więzieniach. Wpadają w pułapkę społecznego panoptykonu, który dopuszcza i zachęca do poddawania ich ciągłemu dozorowi. Państwo bierze ich na cel i żywi się ich kosztem, próbując łatać dziury budżetowe niezliczonymi opłatami, grzywnami i mandatami, które wymierza „wyrzutkom”. Człowiek bez pieniędzy jest automatycznie uznawany za potencjalnego przestępcę, a wobec machiny państwa pozostaje zupełnie bezbronny. Według obojga autorów być biednym znaczy niemal całkowicie utracić podstawowe prawa obywatelskie kojarzone z tym, co starsze pokolenia nazwałyby burżuazyjnym indywidualizmem.
Zatrzymać, skasować, wyrolować
Książkę Not a Crime to Be Poor otwiera wstrząsający przypadek Very Cheeks z Bainbridge w stanie Georgia. Zaczęło się od mandatu na 135 dolarów za to, że przednie koła jej samochodu przetoczyły się za linię znaku „stop”. Gdy zjawiła się w sądzie, nakazano jej wpłacić od razu całą kwotę. Tłumaczyła, że jest bezrobotna i opiekuje się umierającym ojcem, więc sędzia dał jej trzy miesiące na zapłacenie mandatu, obejmując ją na ten czas tak zwanym „nadzorem kuratorskim”, i odesłał ją do innego biurka. Tam okazało się, że rachunek urósł do 267 dolarów: 105 dolarów dla firmy zewnętrznej, której sąd zleca pełnienie nadzoru, a do tego 27 dolarów na „stanowy fundusz pomocy ofiarom wypadków drogowych”.
Powiedziano jej, że 50 dolarów z tej kwoty musi wpłacić gotówką na miejscu – w przeciwnym razie trafi do aresztu. Nie dysponowała jednak nawet taką kwotą, więc by zebrać potrzebną gotówkę, jej narzeczony oddał w zastaw drobną biżuterię i kosiarkę do trawy. Vera Cheeks pozostała pod nadzorem kuratorskim, a spóźnienie się choćby z jedną wpłatą oznaczało automatyczny powrót do aresztu. Tylko dlatego, że nie było jej stać na zapłacenie mandatu, z obywatelki cieszącej się pełnią praw w jednej chwili stała się dłużniczką władz stanowych. Prywatny podwykonawca śledził każdy jej ruch, a od więziennej celi dzielił ją jeden czek bez pokrycia.
Edelman wymienia zaskakująco długą listę opłat, jakie władze stanowe i miejskie nakładają na biednych. Skazani za przestępstwa płacą za pobyt w areszcie, za badania laboratoryjne, za obsługę administracyjną, a nawet za pracę prokuratorów, którzy prowadzili ich sprawę. Obowiązkowe kursy i terapie (na przykład dla osób, które prowadziły pojazd pod wpływem alkoholu) mogą kosztować powyżej 30 dolarów za sesję. Elektroniczny monitoring osób zwolnionych z aresztu i oczekujących na proces kosztuje 14 dolarów dziennie. W stanie Georgia za spalenie suchych liści bez zezwolenia wymierza się nawet 500 dolarów kary.
Pobierasz bony na żywność? Jeśli sprzedasz osocze krwi, by związać koniec z końcem, i nie zgłosisz tego dochodu, państwo może to uznać za naruszenie przepisów i odebrać ci świadczenie. Zbyt często wzywasz policję, bo twój chłopak czy mąż cię bije? Właściciel posesji może cię eksmitować. Śpisz w miejscu publicznym? W wielu miastach to przestępstwo – trafisz do aresztu, a miasto wystawi ci rachunek za nocleg.
Pewnemu bezdomnemu z Sacramento w Kalifornii, który sypiał pod mostem, policja wystawiła 190 wezwań do sądu (niemal wyłącznie za nocowanie pod gołym niebem i „rozbijanie obozu”). Ostatecznie zasądzono mu grzywny na łączną kwotę 104 tysięcy dolarów, których oczywiście nie mógł zapłacić. Gdy w 2016 roku zmarł na raka, jego nazwisko widniało na trzydziestu siedmiu nakazach aresztowania. W jaki sposób służy to bezpieczeństwu publicznemu?
Szczególnie szokuje, jak często i jak słono trzeba płacić prywatnym przedsiębiorstwom za wyznaczony przez sędziego „dozór”. Kto nie jest w stanie wpłacić całej kwoty, automatycznie trafia do aresztu. W Ferguson w stanie Missouri grzywna za „zarośnięty i zachwaszczony” (czyli: niespełniający średnioklasowych standardów przyzwoitości) trawnik przed domem może wynieść 531 dolarów. W stanie Michigan każdy mandat może zostać powiększony o wyssaną z palca opłatę, choćby 500 dolarów na koszty utrzymania siłowni dla pracowników sądu. Chociaż konstytucja gwarantuje prawo do obrońcy z urzędu, w czterdziestu trzech stanach podsądnych obarcza się kosztami takiego adwokata. W Południowej Dakocie stawka wynosi 92 dolary za godzinę. Płacą nawet ci, których sąd uniewinnił – a niezdolność do wniesienia opłaty sama w sobie jest złamaniem prawa.
Im gorzej, tym gorzej
Najbardziej rozpowszechnionym mechanizmem bezwzględnie dzielącym obywateli na tych, którzy mają na koncie kilkaset czy kilka tysięcy dolarów, oraz tych, którzy trafiają prosto do aresztu, jest poręczenie majątkowe, tzw. kaucja. Każdego roku do aresztów trafia ponad jedenaście milionów Amerykanów (dwukrotnie więcej niż w 1983 roku i o wiele więcej, niż wynosi liczba osób sądownie skazanych na karę więzienia). Trzy czwarte aresztowanych odpowiada za drobne wykroczenia bez użycia przemocy; trzy piąte zostaje uniewinnionych. W amerykańskich aresztach przebywa niemal pięciokrotnie więcej czarnych niż białych.
Na tę olbrzymią, ukrytą przed światem populację uwięzionych, często najzupełniej niewinnych ludzi, którym nie postawiono żadnych poważnych zarzutów, składają się ci, których nie stać na wpłacenie kaucji. Od osób oskarżonych o drobne wykroczenia wymaga się poręczeń w wysokości kilkuset, a nawet kilku tysięcy dolarów. Osoba z klasy średniej zwykle jest w stanie wysupłać taką kwotę, zaś bezrobotni, osoby korzystające z pomocy społecznej i ci, którzy żyją od wypłaty do wypłaty, nie mogą sobie na to pozwolić.
Kafkowski koszmar tego systemu ilustruje przykład szesnastolatka, Kaliefa Browdera, który spędził trzy lata na Rikers Island, fałszywie oskarżony o kradzież plecaka. Ponieważ przebywał na zwolnieniu warunkowym (za jazdę skradzionym dostawczakiem), sędzia wyznaczył mu kaucję w wysokości 3 tysięcy dolarów. Browder oczywiście nie dysponował taką kwotą. Dwa z trzech lat aresztu spędził w odosobnieniu. W tym czasie rozwinęły się u niego głębokie stany paranoidalne, a po wyjściu na wolność odebrał sobie życie. Sprawa Browdera zyskała rozgłos między innymi dlatego, że trzyletnie przetrzymywanie w areszcie w oczywisty sposób łamie konstytucyjne prawo do szybkiego procesu. Edelman podkreśla jednak, że Browdera zamknięto i poddano psychicznej torturze, jaką jest dwuletnie odosobnienie, ponieważ nie stać go było na wpłacenie poręczenia. Był biedny, więc nie przysługiwały mu żadne prawa, jakie władze stanowe byłyby skłonne respektować.
Tyle praw, ile pieniędzy
Konstytucyjne prawa ludzi biednych są wiodącym tematem książki The Poverty of Privacy Rights Khiary Bridges – antropolożki i wykładowczyni prawa z Uniwersytetu Bostońskiego. Autorka dowodzi tezy, że „warunkiem posiadania prawa do prywatności jest posiadanie majątku, a ubogie matki, które majątku nie posiadają, są w praktyce tego prawa pozbawione”. Bridges zajmuje się sytuacją prawną ubogich kobiet, szczególnie matek. Dowodzi, że matki, które ubiegają się o pomoc społeczną, kompletnie tracą prawo do prywatności, ponieważ warunkiem uzyskania świadczenia jest całkowite otwarcie życia prywatnego – przede wszystkim seksualnego i reprodukcyjnego – na agresywny nadzór urzędów. Gdy jednak rezygnują z państwowego wsparcia, może im zabraknąć pieniędzy na żywność i opiekę lekarską nad dziećmi, a wtedy ich życie osobiste zaczynają drobiazgowo prześwietlać kuratorzy społeczni. Którąkolwiek drogę wybiorą, „ubogie matki nie mają prawa do żadnej przestrzeni, w którą władza nie mogłaby wejść z butami”.
Bridges przedstawia dwa warianty swojej tezy – „umiarkowaną” i „silną”. Przede wszystkim wykazuje, że biedne matki po prostu nie mogą korzystać z prawa do prywatności: mają je w teorii, ale w praktyce nie są w stanie go egzekwować. Autorka przekonuje jednak do drugiego, silniejszego twierdzenia: że prawo do prywatności zależy w jakimś stopniu od posiadanego majątku, a ubogim matkom, z racji ich ubóstwa, to prawo w zasadzie nie przysługuje.
Jeśli chcą otrzymać ubezpieczenie medyczne na czas ciąży, muszą spowiadać się ze swojego życia płciowego, historii związków, przebytych chorób, dochodów, a nawet odpowiadać na pytania o to, jak widzą przyszłość swojej rodziny. W niektórych stanach otrzymują zapomogę jedynie pod warunkiem, że zobowiążą się do ograniczenia liczby posiadanych dzieci. Instytucje państwa lustrują ich życie rodzinne w takiej mierze, jaka nigdy nie staje się udziałem rodzin z klasy średniej.
Utratę prywatności ma usprawiedliwiać nadrzędny interes państwa, jakim jest dobrostan ich dzieci – oraz domniemanie, że tryb życia biednych matek stanowi dla tych dzieci zagrożenie. Bridges zwraca jednak uwagę, że te same zachowania, które stają się tu pretekstem do inwigilacji ubogich matek (używanie alkoholu i narkotyków, nawiązywanie wielu przelotnych znajomości), nie są przecież uznawane za patologiczne u kobiet z klasy średniej i wyższej. Działa tu także podskórny rasizm. Zarówno w mediach, jak i w literaturze nauk społecznych pokutują liczne stereotypy, w myśl których czarne kobiety są matkami gorszego sortu. Zdaniem Bridges aparat państwa z góry wystawia ubogim matkom negatywną ocenę i zalicza je do osobnej klasy – ludzi niepełnowartościowych. U podłoża tego mechanizmu leży podejrzenie, że jako matki, które podupadają materialnie, są również podupadłe moralnie, a zatem należy z góry traktować je tak, jak gdyby stanowiły bezpośrednie zagrożenie dla własnych dzieci. Okrutną konsekwencją tego moralnego osądu jest zmuszenie biednych kobiet do zrzeczenia się wielu praw należnych jednostkom w liberalnym społeczeństwie. Ich faktyczny status reguluje swego rodzaju postliberalna umowa społeczna, do udziału w której odmawia się im kompetencji.
Teoretycy systemów politycznych niezwykle rzadko poświęcają uwagę ubogim kobietom, a systemowe osłabianie ich prawnego statusu nie staje się punktem wyjścia do rozważań o tym, jaki zakres wolności faktycznie przysługuje jednostkom w społeczeństwie takim jak nasze. W książce Bridges uderza przede wszystkim to, jak nietypowe podejście autorka proponuje: całą książkę poświęca wyłącznie traktowaniu tych kobiet (i podkreśla, że zajmuje się wyłącznie ich przypadkami; nie badała sytuacji mężczyzn na tyle dogłębnie, by odnieść do nich swoją tezę) i z wielką uwagą podchodzi do procederu, który pozbawia kobiety praw. Fakt, że to podejście jest taką nowością, sam w sobie kompromituje liberalne państwo, które od dawna lekceważy konstytucyjne i obywatelskie prawa ubogich kobiet, a zamiast tego stygmatyzuje ich materialne ubóstwo, a swój interes upatruje w utrwalaniu tego stanu rzeczy.
Powściągnąć zapędy państwa
Jeśli liberałom pozostały jakieś resztki sumienia, wnioski z tej analizy muszą być dla nich wstrząsające. W ujęciu Bridges sytuacja ubogich matek przypomina status obywateli podporządkowanych totalitarnemu reżimowi lub wręcz pozbawionych obywatelstwa: wypchnięte na margines, stają się obcymi we własnym kraju. W zakończeniu książki Bridges wzywa ubogie matki, by same przeciwstawiły się „moralnej konstrukcji biedy”, która w taki sposób odbiera im człowieczeństwo. Namawia, by nieposłuszeństwem obywatelskim i innymi metodami odzyskały i umocniły należną im rolę w politycznym organizmie państwa, aż klasa średnia uzna je za moralnie „równe sobie, a jedynie pozbawione przywileju klasowego”. Zmiana dominującego stosunku do biedy i biednych kobiet – dostrzeżenie w biednych, czarnych matkach pełnoprawnych ludzi – miałaby daleko idące konsekwencje społeczne i polityczne.
Edelman i Bridges przedstawiają specyficzne (i zabarwione Foucaultem) spojrzenie na biedę. Sugerują, że powinno się ją rozumieć jako problem dyskursu i władzy państwa. Eksponując przesłuchania, aresztowania i cały system prawny, w jakim funkcjonują biedni, a jakiego niemal nigdy nie doświadcza klasa średnia, dowodzą, że problem materialnego ubóstwa dotyka fundamentalnych praw politycznych i sprawiedliwości. Gdy o biednych piszą konserwatyści i liberałowie głównego nurtu, skupiają się zazwyczaj na tym, co ci ludzie robią: jakie mają nawyki, jak się zachowują, jakie prezentują postawy, jaką mają kulturę – oraz jak ich charakter, w ten sposób zdefiniowany, udaremnia im osiągnięcie sukcesu na rynku pracy. Niedopasowanie umiejętności do potrzeb pracodawców, niesubordynacja, stosunek do edukacji, „patologiczna kultura” biednych: tak lewa, jak i prawa strona przede wszystkim szukają winy w nich samych.
Nawet sam Harrington, przy całym swoim moralnym oburzeniu, uważał ludzie biednych za ułomnych i bezsilnych, niezdolnych do działania we własnym interesie, na zawsze zależnych od dobrej woli i sumienia klas średnich. Edelman i Bridges podpowiadają, że właśnie takie podejście utrwala protekcjonalny stosunek do biednych i dehumanizuje ich; otacza ich murem nie do przebicia, na zawsze skazując ich na status ludzi biednych.
Przy wszystkich zaletach obu analiz można w nich dostrzec pewien problem: osadzając biedę w kategoriach władzy państwa, wyjmują ją ze sfery gospodarki. Niemal nieobecne w tym ujęciu są zagadnienia pracy i bezrobocia, a przecież polityka ekonomiczna przekłada się wprost na sytuację ubogich. Litania nędznych prac, które przyczyniają się do tworzenia biedy – posługi domowe, opieka nad dziećmi, praca pokojówek, gospoś i asystentek biurowych na tymczasowych umowach, dorywcza praca szwaczek i pakowaczek konserw – o tym wszystkim obie książki milczą. Z takiego podejścia wyłania się więc zupełnie inne rozumienie tego, czym jest bieda i jaki ma związek z szerszym systemem gospodarczym.
Potrzeba emancypacji
To prawda, że demontaż instytucji państwa opiekuńczego w Ameryce przyczynił się do powstania ogromnej rzeszy ludzi zmuszonych utrzymać się z zastraszająco niskich dochodów, których styczność z rynkiem pracy jest w najlepszym razie sporadyczna. Ubiegają się o pracę, ale jej nie dostają; ocierają się o eksmisję i bezdomność; pozbawieni stałego źródła utrzymania oraz materialnej i psychicznej stabilności, jaką ono zapewnia, z najwyższym trudem wychowują dzieci. Z drugiej strony, wśród ludzi skrajnie biednych jest także wiele takich, których ubóstwo wynika przede wszystkim z pogarszających się warunków zatrudnienia: pracują, ale wynagrodzenie nie wystarcza im na przeżycie. Między tymi dwiema kategoriami nie ma ostrej granicy. Za sprawą panującego porządku ekonomicznego ta druga grupa często pokrywa się z grupą tych, którzy zupełnie opuścili rynek pracy. Przynależność do żadnej z nich nie jest dana na zawsze. Dramatyczny wzrost nierówności ekonomicznych w ostatnich latach, że z jednej grupy przenika się niezauważenie do drugiej.
Obawy, jakie wywołuje nadzór nad nimi nasilają się szczególnie teraz, gdy „bezpieczeństwo narodowe” nie schodzi politykom z ust, a internet pełni tak ważną rolę w codziennym życiu. Łatwo przeoczyć wpływ tych wielkich, głośnych debat na codzienną ekonomię zwykłych ludzi. Jednak liczne, udokumentowane w obu książkach mechanizmy nadzorowania i karania biednych można także uznać za składniki większego systemu dokumentacji i kontroli – systemu, który obejmuje także miejsca pracy i grozi dotkliwymi sankcjami każdemu, kto próbuje podważyć istniejącą hierarchię, na przykład zakładając związek zawodowy. Nadzór i kontrola mają zatem istotny wymiar klasowy. Inwigilacja prowadzona przez państwo nie realizuje jakiejś abstrakcyjnej dyrektywy typu „chcemy mieć pełną wiedzę o wszystkim, co robią obywatele”, ale mniej lub bardziej bezpośrednio odzwierciedla, kto w amerykańskim porządku społecznym ma władzę i reprezentację, a kto jej nie ma.
W 1963 roku, niecałe dwanaście miesięcy po ukazaniu się książki The Other America Michaela Harringtona, Sąd Najwyższy USA wydał wyrok w sprawie Gideon kontra Wainright, uznając, że prawo do obrońcy z urzędu, gwarantowane przez szóstą poprawkę do konstytucji, obejmuje także biednych, a zatem państwo ma obowiązek zapewnić im taką reprezentację. Clarence Earl Gideon był włóczykijem i miał na sumieniu kilka drobnych przestępstw. Gdy oskarżono go o włamanie do salonu bilardowego w Panama City na Florydzie, utrzymywał, że jest niewinny, ale nie był w stanie wynająć obrońcy z własnej kieszeni. W procesie, na którym usiłował bronić się sam, sąd skazał go na pięć lat więzienia. Już z więziennej celi napisał odręcznie odwołanie do Sądu Najwyższego. Sąd zgodził się rozpatrzyć jego sprawę i wyznaczył mu adwokata (był nim przyszły sędzia amerykańskiego SN, Abe Fortas). Ostatecznie Sąd Najwyższy opowiedział się jednogłośnie po stronie Gideona, przyznając w ten sposób prawo do obrońcy z urzędu wszystkim oskarżonym o przestępstwo, niezależnie od stanu majątkowego. (Gideon ponownie stanął przed sądem jako oskarżony o włamanie – tym razem jednak miał obrońcę. Ława przysięgłych uniewinniła go po godzinnej naradzie).
Chociaż logika, jaka przyświecała ówczesnej decyzji Sądu Najwyższego, bywała od tamtej pory wielokrotnie podważana, a jakość reprezentacji prawnej z urzędu wciąż pozostawia dużo do życzenia, ten przełomowy wówczas wyrok nadal przypomina o dwóch istotnych sprawach.
Po pierwsze, biedy nie da się oddzielić od sprawiedliwości i praw jednostki, a brak materialnych środków do życia jest nierozerwalnie związany z samą istotą obywatelstwa własnego kraju.
Po drugie, większość zdobyczy socjalnych trzeba wywalczyć w konfrontacji z władzą państwa: Gideon skrobał swój wniosek o apelację w więziennej bibliotece, odwoływał się od niesłusznego wyroku właśnie wtedy, gdy przez południowe stany USA przetaczał się zwycięski ruch na rzecz praw obywatelskich (choć sam Gideon był biały).
Udokumentowane w książkach Bridges i Edelmana szykany, jakim poddaje się ludzi biednych, są do pomyślenia tylko w społeczeństwie do głębi przesiąkniętym surowymi fantazjami o nierówności i dominacji – w którym jedni cieszą się pełnią swobód, a inni nie mają ich wcale. Czytane razem, dają do ręki przekonujący argument, że zagwarantowanie podstawowych praw jednostki wszystkim ludziom bez wyjątku będzie wymagać gruntownego przeorania istniejących instytucji państwa.
**
Kim Phillips-Fein jest wykładowczynią historii w Gallatin School of Individualized Study, na Uniwersytecie Nowojorskim. Jej najnowsza książka nosi tytuł Fear City: The New York City Fiscal Crisis and the Rise of the Age of Austerity.
Tekst ukazał się na stronie magazynu Thebaffler.com. Tłum. Marek Jedliński.