Czy obserwujemy triumf demokracji, czy widzimy, w jak głębokim szambie ta demokracja nurkuje?
Nie wiem, czy fakt, że Amerykanki i Amerykanie właśnie czytają, jak ktoś pogrywał sobie z ich wyborami – robiąc durniów z Partii Demokratycznej, administracji prezydenta Obamy i służb specjalnych – i nic z tym nie robią, to triumf demokracji, czy raczej dowód na to, w jak głębokim szambie ta demokracja (ze związanymi rękoma) nurkuje.
„New York Times” opublikował obszerną analizę wycieku e-maili Partii Demokratycznej, a konkretnie jej Krajowego Komitetu (DNC, odpowiadającego za kampanię prezydencką) oraz podobnego komitetu odpowiadającego za kampanię wyborczą do Kongresu. Gazeta opisuje, jak do sztabów docierały pierwsze sygnały, że dzieje się coś podejrzanego; jak reagowały na to służby i media; jak odpowiedział na to kandydat Republikanów Donald Trump i jak nie odpowiedział Biały Dom. To historia bezradności i chaosu, ale także trzymania się zasad i standardów nawet wówczas, kiedy zdają się one nic nie znaczyć. To również nauczka, że za hołdowanie powściągliwości albo dobrym obyczajom płaci się wysoką cenę.
Do sztabu Demokratów agent specjalny Adrian Hawkins z FBI zadzwonił jeszcze we wrześniu ubiegłego roku – ponad 13 miesięcy przed wyborami. Przekazał, że ma niepokojące sygnały o zagrożeniu dla bezpieczeństwa sieci DNC: system miał zostać zinfiltrowany przez grupę, której nadano kryptonim „Dukes”. Agent zadzwonił… na recepcję. Został przekierowany do człowieka, który odpowiadał wprawdzie za obsługę techniczną, ale który w ogóle nie był stałym pracownikiem biura, tylko jego podwykonawcą. Możemy tylko trochę złośliwie zgadywać, że podwykonawcą wynajętym do rozwiązywania problemów w rodzaju brakującego papieru w kserokopiarce i rutynowo odpowiadającego na pytania w stylu „jak się zmienia hasło do poczty?”. Yared Tamene, bo tak się ten człowiek nazywał, raczej nie był światowej klasy ekspertem w zakresie cyberbezpieczeństwa, a już na pewno nie dysponował wiedzą ani zasobami, jakimi powinno się chronić prywatność byłej sekretarz stanu i jej współpracowników.
Ale może po prostu wymagamy za dużo od kobiety, która e-maile na temat sytuacji w Libii trzymała na prywatnym serwerze i używała osobistego konta do przesyłania tajnych informacji? Na miesiąc przed tym, zanim agent Hawkins zadzwonił do DNC, by poinformować o zagrożeniu dla korespondencji, Hillary Clinton zapytana na konferencji o e-maile i o to, czy wyczyściła serwer, odpowiedziała: „ale jak, ściereczką?”. Człowiek odpowiedzialny za pomoc techniczną w DNC miesiącami – według „NYT” –zwlekał z podjęciem działań, a w końcu przestał odpowiadać na ponawiające się telefony FBI. Twierdzi, że nie mógł wykluczyć, że to nie żadne FBI, tylko ktoś inny dzwoni do niego, robiąc sobie bekę.
Przez kolejny rok zrobiono niewiele lub zgoła nic, by zminimalizować konsekwencje. Zresztą być może niewiele można było zrobić – w końcu, mleko się rozlało. Jeżeli ktoś już na długo ponad rok przed wyborami zaplanował i przeprowadził skuteczny włam do serwerów – a w przeszłości łamano nie takie zabezpieczenia – to posiadając tę wiedzę, można było tylko uprzedzić ewentualne konsekwencje, rzetelnie informując o tym opinię publiczną. Ale nawet tego nie zrobiono. Nikt nie chciał lub nie przewidział, że nie była to „zwykła” akcja wywiadowcza, ale coś większego: maile miały trafić do Wikileaks i do prasy. Z drugiej strony: jak po Snowdenie oraz Manning można było tego nie założyć? Kompromitacja goniła kompromitację.
Ostatni wyciek uderzył w Clinton równo na miesiąc przed wyborami – wtedy opublikowano e-maile jej współpracownika i szefa kampanii, Johna Podesty. Prasa – zwłaszcza wrogie Clinton Breitbart.com i niezliczone fanpejdże Trumpa – karmiły się ich każdym szczegółem. Doszło do tego, że świat poznał przepis na risotto Podesty oraz fakt, że umawiał się na „uduchowione gotowanie” z artystką Mariną Abramović. To ostatnie zostało publiczności sprzedane jako ostateczny dowód, że Partia Demokratyczna to sataniści i okultyści angażujący się w mroczne rytuały. Coś, co brzmi jak kiepski żart było zupełnie na serio podawane przez media prawicy w USA, a następnie także w Polsce. Pośród gigabajtów banału i materiałów interesujących wyłącznie najbardziej detalicznych kronikarzy życia w Waszyngtonie, znalazły się jednak też fakty, które realnie obciążały Clinton – jak zapisy jej wystąpień dla kadry wielkich banków, za które pobierała sowite wynagrodzenia. Nic to, że 99 procent polityków w Waszyngtonie albo robi to samo, albo robiłoby, gdyby mogło. Ważne, że ujawnione maile wpisywały się w narrację o Clinton jako kandydatce skorumpowanej, kłamliwej i zaprzedanej wielkim korporacjom. Żaden fakt z życiorysu jej konkurenta, który świadczył o tym, że nie jest wcale lepszy, nie miał jednak tej mocy przekonywania, co otoczone aurą skandalu i szpiegowskiej intrygi wycieki.
Nie chciano oskarżać bezpośrednio Rosjan – choć agencje wywiadowcze przekonywały prezydenta, że wstępne śledztwo, jak i poszlaki z przeszłości wskazują na Moskwę.
Gdy w końcu świadomość, że coś trzeba zrobić, dotarła do Białego Domu, tam również się wahano. Nie chciano oskarżać bezpośrednio Rosjan – choć agencje wywiadowcze przekonywały prezydenta, że wstępne śledztwo, jak i poszlaki z przeszłości wskazują na Moskwę. Prezydent nie chciał bronić w tej sprawie Clinton zawczasu i atakować Trumpa, żeby nie zostać oskarżonym o niszczenie konkurenta politycznego, który zdobył nominację przeciwnej partii. Nawet fakt, że Roger Stone, czołowy strateg Republikanów i współpracownik Trumpa na kilka dni przed (!) publikacją maili twittował, że „coś wie” i że „przez Wikileaks Hillary będzie skończona” nie skłonił prezydenta do rzucenia rękawicy Republikanom. Choć mógł ich przecież podejrzewać o wykorzystywanie rosyjskiego, jak uważano, ataku do ich celów. Próby namówienia polityków prawicy, żeby potępili wycieki i zareagowali na nie tak, jak na atak na samą amerykańską demokrację, spełzły na niczym. W prywatnych rozmowach politycy obu partii wściekali się, że dokonuje się atak na ich kraj i zdrada narodowa, domagali się komisji i śledztwa – jak opisała to dziennikarka śledcza „New Yorkera” Jane Mayer. Trump wykrzykiwał zaś w tym samym czasie z mównicy, że jeśli „Rosjanie mają pozostałe 30 tysięcy emaili Clinton, to niech je wypuszczą! Na pewno prasa hojnie was wynagrodzi”.
Prezydent w końcu zabrał głos, wygrażając hakerom i obiecując odwet. Ale chwilę później Trump wygrał wybory. Too little, too late. Dziś Demokraci ubolewają, że to właśnie przez emaile. Komentatorzy podkreślają, że jeszcze w grudniu administracja Obamy ma zlecić służbom atak odwetowy, który ma zniechęcić kolejnych agresorów. Tylko czy to ma być pocieszenie? I dla kogo?
Urzędnikom, osobom anonimowym dla szerokiej publiczności, szeregowym działaczom, których prywatność została pogwałcona – należy współczuć. Padli ofiarą ataku, którego nie byli bezpośrednim celem. Nie uważam, żeby ludzie, których jedynym grzechem była praca dla partii, w którą wierzyli, zasłużyli sobie na profesjonalne i prywatne ośmieszenie tylko dlatego, że ktoś chciał pociągnąć w dół Clinton. Ale czy można usprawiedliwić i znaleźć zrozumienie dla kolejnych kompromitujących decyzji ich szefów, dla ignorowania przez nich ryzyka, i dla krokodylich łez po fakcie? No właśnie.
Teraz winę za przegrane wybory Demokraci zrzucają na Rosję, która według agencji wywiadowczych i kilku śledztw dziennikarskich, jest odpowiedzialna za atak.
Teraz winę za przegrane wybory Demokraci zrzucają na Rosję, która według agencji wywiadowczych i kilku śledztw dziennikarskich, jest odpowiedzialna za atak. Niewykluczone, że jest. Ale to upiorne widowisko: amerykańscy politycy i społeczeństwo mają świadomość, że ktoś wpłynął na ich wybory, wyciągnął kilkadziesiąt tysięcy prywatnych emaili i dołożył się do kompromitacji kandydatki – i nic z tym dalej nie robią. Pojawiają się pojedyncze teksty, które tłumaczą, że Demokraci powinni być bardziej brutalni. Niektórzy, jak Lawrence Lessig, sugerują, że kilkudziesięciu elektorów się zbuntuje i zablokuje zaprzysiężenie Trumpa.
Gdyby to Trump przegrał w ten sposób wybory, a do tego dostał więcej głosów (bo Clinton ma o dwa miliony więcej), a służby specjalne wskazywałyby rolę obcego mocarstwa – jak myślicie, co by się wydarzyło? Idę o zakład, że wzywałby do zbrojnej rebelii i użyłby wszelkich dostępnych środków do podpalenia (symbolicznego) Reichstagu. Wściekłość jego wyborców byłaby bezgraniczna i mogłaby realnie doprowadzić do końca systemu partyjnego w obecnym kształcie.
Demokraci i ich sympatycy dziś z pokorą czytają w „New York Timesie”, jak ktoś sterowany z zagranicy zakpił sobie z wyborów, ich kosztem. Dają smutne lajki. Tak się nie zaczynają rewolucje.
**Dziennik Opinii nr 350/2016 (1550)