No więc porozmawiajmy o rzeczywistości. Obirek raz jeszcze odpowiada w sprawie wartości.
No więc porozmawiajmy o rzeczywistości. „Koń jaki jest, każdy widzi”, że przytoczę uroczą w swej prostocie definicję z niesłusznie wyśmiewanych Nowych Aten księdza Benedykta Chmielowskiego. Na szczęście Olga Tokarczuk rehabilitowała dziekana rohatyńskiego w swoich Księgach Jakubowych i dziś już wiemy, z jakim trudem czcigodny kapłan swoją akademię „wszelkiej sciencyji pełnej” skompilował.
Nie zamierzam wchodzić w szranki z autorem Nowych Aten, jednak przywołuję go nie bez kozery w kontekście moich polemicznych potyczek z Piotrem Szwajcerem. Bowiem bardzo sobie cenię jego przenikliwość, a nawet złośliwość (choć on sam się zaklina, że od niej stanowczo stroni) pod adresem moich fideistycznych złudzeń i uroszczeń. I znowu mojego ukłonu wobec polemisty nie traktuję li tylko jako grzecznościowego gestu pozwalającego na pominięcie niewygodnych czy nie pasujących do mojego obrazu rzeczywistości stwierdzeń. Chcę tylko powiedzieć, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego, że posługujemy się różnymi sposobami opisu tych samych zjawisk i problem nie polega na uniformizacji, ale na zgodzie co do tego nieusuwalnego faktu. I jeśli to możliwe – na pozytywnym podejściu do tego epistemologicznego pluralizmu.
Jednym z najbardziej istotnych rozróżnień jest akceptacja bądź odrzucenie wymiaru transcendentalnego czy religijnego rzeczywistości, w której żyjemy. Ja twierdzę, że w istnieniu tego radykalnego podziału tkwi możliwość dogadania się z ludźmi o różnych światopoglądach. Piotr Szwajcer, jeśli poprawnie odczytuję jego teksty, zdaje się twierdzić, że religijny komponent utrudnia nie tylko poznanie, ale i możliwość dogadania się. Jeśli się mylę, to Szwajcer na pewno mnie poprawi. Przy czym nie chodzi tu tylko o jałowy spór i słowną zabawę.
Stawka jest poważna – albo się dogadamy, albo się pozabijamy (nawet jeśli to będzie zabicie tylko symboliczne i polegające na odmowie jakiejkolwiek rozmowy czy wszelkiego kontaktu). Warto więc próbować.
Otóż problemem podstawowym jest w istocie czytanie świata, w którym żyjemy. I wcale nie chodzi mi tu o powtarzanie ulubionego argumentu księdza profesora Michała Hellera, który twierdzi, że z Richardem Dawkinsem różni go jedynie gramatyka: „To, co Richard (jak poufale Heller nazywa autora Boga urojonego) pisze z małej litery, ja piszę z dużej”. Pozostawiam dookreślenie tej domniemanej różnicy Szwajcerowi jako tłumaczowi i wydawcy książek profesora Dawkinsa. Dla mnie różnica jest znacznie poważniejsza i wcale nie zamierzam jej ani pomniejszać, ani tym bardziej przemilaczać. No więc, jak to jest z tymi tak bardzo intrygującymi Szwajcera wartościami chrześijańskimi?
Muszę wrócić do moich dawnych studiów teologicznych w Neapolu i Rzymie. Dla niektórych Czytelników, znających moje wcześniejsze teksty, to może być nudne powtórzenie, ale nie ma rady. Chcąc uchwycić istotę rzeczywistości, trzeba sięgać do źródeł naszego sposobu jej poznawania, a moje zostało ukształtowana przez długie lata teologicznego treningu, którego wcale nie uważam za stratę czasu. Otóż to właśnie tam usłyszałem i na zawsze zapamiętałem, że myślenie teologiczne musi być zgodne z rozumem i jeśli coś w tej relacji szwankuje, to jest to wina teologii, a nie rozumu.
Jako konkretny przykład tej tezy przywoływano dyskusję etyczną prowadzoną w latach 60. w Polsce pomiędzy Karolem Wojtyłą a Tadeuszem Kotarbińskim i wskazywano ku mojemu zdumieniu, że to Kotarbiński miał rację, a nie Wojtyła.
W skrócie chodziło o to, że to nie wiara i nie religia, ale autonomia człowieka decyduje o jakości jego działań moralnych. Moje zdumienie wiązało się z tym, że w Polsce uczono mnie inaczej. Pamiętam, że do egzaminu z teologii moralnej u ojca Sergio Bastianela jednej z jego książek nauczyłem się niemal na pamięć, a jej włoski tytuł zapamiętam do końca życia – Autonomia morale del credente, pewnie nie trzeba go nawet tłumaczyć.
To może tytułem wstępu, a teraz przechodzę do niektórych przynajmniej wątków (inne pewnie powrócą w następnych naszych, jak tuszę, „kawałkach”) poruszonych w kolejnym tekście na temat wartości chrześcijańskich przez Piotra Szwajcera. Zacznę od stwierdzenie, że „ekstrapolacja tezy Obirka każe rozwój całej cywilizacji i kultury traktować jako realizację chrześcijańskiej aksjologii i eschatologii”. I z tym, co w pełni zrozumiałe, Szwajcer ma kłopot. Ja zresztą też, choć nie miałem go na początku, gdy z zapałem studiowałem koncepcje Karla Rahnera, w tym jego teorię wypracowaną na początku lat 60. mówiącą o tzw. anonimowym chrześcijaństwie. Jestem daleki od przypisywania wybitnemu myślicielowi teologicznego imperializmu, ale przyznaję, że akurat ten aspekt w jego ogromnym dorobku teologicznym mnie z biegiem czasu zaczął uwierać. Z początku wydawało mi się to niezwykle cennym nawiązaniem do teorii wypracowanych w pierwszych wiekach chrześcijaństwa o tzw. rozproszeniu Logosu, czyli obecności pierwiastków dobra i piękna w całej znanej wówczas kulturze (tzw. logos spermatikos), która stwarzała możliwość dialogu z innymi religiami i kulturami. Jednak stopniowo mój entuzjazm topniał i ustąpił coraz żywszemu sceptycyzmowi. Zresztą nie ja jeden wycofałem się z tej teorii, a co ciekawe zarzuty pod jej adresem były kierowane zarówno z lewa, jak i z prawa (to oczywiście określenia umówne), czyli zarówno przez teologów pluralistów uznających równoprawność wszystkich religii (ja do nich właśnie należę) jak i z prawa, czyli ze strony twardych ortodoksów (jak np. Joseph Ratzinger czy Urs von Balthasar), którzy obawiali się rozpłynięcia jedyności zbawienie w Jezusie Chrystusie w bliżej nieokreślonej magmie uniwersalizmu religijnego. No ale nie tu miejsce by wchodzić w teologiczne subtelności. Powiem więc krótko, okres teologicznego imperializmu teologia katolicka ma już za sobą, przynajmniej jeśli przyjrzeć się temu, co robi i czyni nie tylko papież Franciszek, ale nawet jego bezpośredni poprzednicy, całkiem poważnie i bez taktycznej hipokryzji uznając pełną wartość innych religii i nie zdradzając ochoty na ich, mniej czy bardziej wyraźne „chrzczenie”.
Przywołana z przekąsem definicja boga Hansa Kunga (rzeczywiście bardzo przez mnie cienionego) w istocie jest przykładem teologicznej nowomowy, której nie sposób przyznać nagrody za jasność (nawet jeśli po niemiecku brzmi bardzo uczenie). Nie zamierzając jej bronić, powiem jednak, że ceną za jej zrozumienie jest konieczność wejścia w tradycję filozoficzną, w której jest zakorzeniona. Nie zachęcam bynajmniej do tego ani Piotra Szwajcera, ani czytelników naszej dysputy, stwierdzam tylko, że tak właśnie jest. I tak jak nie sposób zachwycać się Husserlem czy Heideggerem bez wejścia w ich filozoficzny świat podobnie jest z pewnym typem teologii. To powiedziawszy, chcę jednak Kunga bronić z innego powodu. Jest nie tylko najbardziej wnikliwym krytykiem swojego kościoła (w tym swego dawnego przyjaciela i kolegi z Wydziału Teologicznego w Tybindze Josepha Ratzingera) i kolejnych papieży, ale przede wszystkim nawiązał niezwykle owocny dialog z przedstawicielami innych wyznań chrześcijańskich (zwłaszcza z protestantyzmem) czy innych religii.
Wypracowana przez Kunga i jego współpracowników koncepcja dialogu międzyreligijnego w oparciu o konsensus etyczny (tzw. weltethos) zasługuje na szacunek i popularyzację (swoją drogą ciekawe, że w Polsce o niej głucho?).
Bez zastrzeżeń podzielam wywód związany z „argumentem z Hitlera”. Zetknąłem się z nim wielokrotnie jako teista (ileż to zbrodni dokonano w imię religii!) i zwykle odpowiadam, że to nie jest poznawczo zbyt ciekawe, gdy się zestawia znakomite teorie uzasadniające przyjęte za własne stanowisko z brzydkimi praktykami strony przeciwnej (niestety nie pamiętam, gdzie to kiedyś przeczytałem, jeśli ktoś wie, to proszę mi powiedzieć, chętnie oddam sprawiedliwość autorowi tego spostrzeżenia). Prawdzie powiedziawszy, znacznie bardziej fascynują mnie ateiści tacy jak Stanisław Lem czy Witold Gombrowicz niż wspomnieni przez Szwajcera zacni chrześcijanie typu siostry Małgorzaty Chmielewskiej czy dodałbym ostatnio kanonizowaną Matkę Teresę z Kalkuty. Po prostu nie wydaje mi się, by było koniecznym, mówiąc za Gombrowiczem, doprawianie gęby ludziom postępującym zgodnie z ich wewnętrzym przekonaniem. Dla mnie nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktoś postępuje w określony sposób „dla Jezusa”, czy tylko z potrzeby bycia sobą. Być może nawet ta druga postawa zasługuje na większy szacunek, bo nie ma tutaj żadnego „kupczenia” i liczenia na „pośmierny zysk”. Altruizm ateisty wydaje mi się bardziej bezinteresowny!
Być może nawet ta druga postawa zasługuje na większy szacunek, bo nie ma tutaj żadnego „kupczenia” i liczenia na „pośmierny zysk”. Altruizm ateisty wydaje mi się bardziej bezinteresowny!
Teraz więc już całkiem bezpiecznie i bezstronnie mogę stwierdzić, że określenie „wartości chrześcijańskie” uważam za poznawczo bezwartościowe, a nawet za szkodliwe, zważywszy na jego polaryzujący efekt. Dodam dla porządku, że nie piszę tego jako były ksiądz, bo to samo twierdziłem jako ksiądz gdy mnie pytano o wspomniane przez Szwajcera „wartości chrześcijańskie” w dyskusjach nad projektowaną na początku XXI wieku konstytucją Unii Europejskiej. Dodam nawet, że jako jedyny polski ksiądz byłem wtedy przeciw Invocatio Dei, w uznaniu czego ambasador Francji w Polsce podjął mnie (wraz z innymi przeciwnikami) na obiedzie w ambasadzie francuskiej w Warszawie. Przyznam, że byłem zarówno atakami pod moim adresem (tych oczywiście nie brakowało), jak i wspomnianym wyróżnieniem mocno stropiony, gdyż uważałem, że skoro w teologii mamy taki kłopot z ustaleniem istnienia Boga, to jak tu Go umieszczać w tekście zgoła niereligijnym. Odnotowuję to jako ciekawostkę i przyczynek do ciągle toczących się przecież gorących dyskusji, zwłaszcza w naszym katolickim kraju. Dzisiaj już nikt mnie o zdanie nie pyta, ale je przypominam, by mi nie zarzucano koniunkturalizmu czy antychrześcijaństwa.
No dobrze, ale jaką wartość ma moje radykalne twierdzenie (wartości chrześcijańskie nie istnieją!), skoro jako żywo nie piastuję żadnego stanowiska w żadnym kościele, a jestem zaledwie z trudem tolerowanym (no bo nikt mnie jednak nie prześladuje, na tortury i stos nie skazuje) wolno krążącym elektronem? Ano faktycznie nie mogę się odwołać do żadnej siły ani autorytetu, który by mnie wsparł.
Jedyne, co mi pozostaje, to siła argumentu i wiara, że jednak warto się spierać i poddawać własne przeświadczenia zabiegom falsyfikacyjnym. Przeświadczenia wychodzą bowiem z tego ognia oczyszczone i bardziej prawdziwe.
A już na koniec. To w istocie przedziwne, że przywołane przez Piotra Szwajcera Wspólne przesłanie do narodów Polski i Rosji z 17 sierpnia 2012 roku (swoją drogą polecam lekturę całości bo jest bardzo pouczająca) zostało sformułowane przez szefów instytucji, które jako żywo nie tylko nie są prześladowane, ale cieszą się wcale nieskrywanymi sympatiami władz państwowych zarówno Polski, jak i Rosji. O ile sobie dobrze przypominam, przedstawiciele tych samych instytucji zajmowali się (przynajmniej w publikowanych oświadczeniach, listach itd.) raczej prawami człowieka niż możliwościami admistracyjnego wcielania w życie prawa kanonicznego.
Jednak już naprawdę na koniec chciałbym Tobie Piotrze zadać pytanie (no niech mi wolno będzie pod koniec tego drugiego fragmentu naszej debaty zdradzić, że jesteśmy na ty, bo mi nieco ciąży czytanie o sobie „profesor” i zwracanie się do Ciebie per Piotr Szwajcer). Czy tak zdecydowany i zdeklarowany ateista jak Ty może znaleźć coś dobrego w religii? Nie ukrywam, że sprowokowały mnie do tego pytania książki popularnego również w Polsce Alaina de Botton, a zwłaszcza ostatnia z nich Religia dla ateistów. Przyznam, że czytam je z ogromnym zaciekawieniem, bo odkrywam w nich pokrewny sposób czytania rzeczywistości.
**Dziennik Opinii nr 269/2016 (1469)