„Zabić smoka” to nie jest zbiór bajek z morałem, że warto się angażować, i że dobro wspólne jest w naszych rękach.
Stylistka ukraińskich celebrytek, Olga, „gdy w 2010 roku jej rodacy wybrali na prezydenta idiotę z bandycką przeszłością, przestała interesować się polityką”. W listopadzie 2013 nawet własną czapkę odda rewolucji Majdanu. Bohdan Chmielnicki, kijowski trener boksu jeszcze w 2005 ma gdzieś sieroty po Związku Radzieckim, zasiedlające chruszczowowskie bloki z zabudowanymi balkonami. Po kilku przesiedzianych za niewinność latach stworzy organizację pomagającą poniewieranym więźniom. Organizator lewych demonstracji i spec Partii Regionów od czarnego PR, za podprowadzone jej pieniądze po godzinach uczy młodzież, jak rozpoznać i zwalczać medialne manipulacje. Pokrzepiające, prawda?
Takich historii w Zabić smoka jest więcej. Ale to nie jest zbiór bajek z morałem, że warto się angażować, i że dobro wspólne jest w naszych rękach. Reportaże Katarzyny Kwiatkowskiej-Moskalewicz o ukraińskich rewolucjach to momentami porywające, momentami przytłaczające ukazaną beznadzieją historie o tym, co się dzieje, gdy władza udaje, że czegoś bądź kogoś nie ma. I o tym, że działające państwo jest niezbędnym gwarantem wolności. I może jeszcze o tym, że prędzej czy później polityka się nami zainteresuje. Nawet, a zwłaszcza wtedy, gdy my się nią nie interesujemy.
Może zresztą „historie” to za duże słowo. To głównie szkice do portretów ludzi, krótkie opowieści i obrazki z telewizyjnego ekranu, trochę jak „strzępki, gałganki i łatki” z Ukraińskiej geopoetyki Jurija Andruchowycza, którego autorka cytuje na samym początku. Ona sama szyje z tych strzępków może i tendencyjną, ale sugestywną całość. Zmieściła w niej mafijno-feudalne układy i próby oddolnego oporu przeciwko nim, ekonomię polityczną peryferyjnego kapitalizmu i „tożsamościową” reakcję na jego skutki, codzienne ludzkie tragedie i budowany wokół nich komercyjny spektakl z polityką w tle, desperacki bunt w morzu konformizmu i gorzką rezygnację, ideologiczny fanatyzm i opłacany cynizm czasów „normalizacji”, wreszcie desperacką nadzieję momentów rewolucji i jednostkową godność, która pozwala przeżyć upokorzenia, nie zwariować i jeszcze zostać polityczką.
Mamy zatem Donbas jako laboratorium kontroli społeczeństwa i gospodarki przez oligarchiczny klan – system kupowania stanowisk w aparacie administracyjnym, zorganizowanego poboru haraczy i „wrogich przejęć” firm ze zbrojnymi najazdami włącznie. Jak mówi jeden z bohaterów książki – organizator oporu w zagrożonej „przejęciem” odeskiej fabryce – „Kijów, Dniepropietrowsk, Odessa, choć skorumpowane, były wolnymi miastami. W przeciwieństwie do Doniecka, gdzie panował mafijno-państwowy feudalizm. Jednemu klanowi podporządkowano i wielkie kopalnie, i kioski z piwem na miejskim deptaku. Janukowycz próbował w Donbas przerobić całą Ukrainę”.
Dla ówczesnego establishmentu Ukrainy doskonałą okazją do zarobienia gigantycznych pieniędzy okazał się sztandarowy „europejski” projekt cywilizacyjny, czyli mistrzostwa Europy w piłce nożnej organizowane wspólnie z Polską. Notabene, doświadczenie igrzysk olimpijskich w Atenach czy przekręty w ramach FIFA pokazują, że okołosportowa korupcja to raczej świadectwo globalizacji ukraińskich elit niż wyraz jakiejś „lokalnej specyfiki” kraju; tak czy inaczej organizacja imprezy stała się okazją do wielkiego zarobku, między innymi na wartości gruntów i stawianych na Euro 2012 hotelach. Historię „czyszczenia” kijowskiej kamienicy pod taką inwestycję autorka bardzo sugestywnie opisuje w rozdziale pod sarkastycznym tytułem Nasz dom Ukraina.
Kwiatkowska-Moskalewicz bynajmniej nie redukuje ukraińskiej korupcji do pazerności jednej ekipy rządzącej. O ile „donieckich” można bowiem potraktować jako „mafię u władzy”, o tyle np. ekipa Leonida Kuczmy już w latach 90. traktowała mafie lokalne jako instrument stabilizacyjny, wycofując przy okazji państwo z realizacji jego elementarnych zadań. W rozdziale Bajki krymskie czytamy np., jak nieodmiennie lojalną wobec państwa ukraińskiego społeczność tatarskich repatriantów de facto wykluczono z obywatelskiej partycypacji, pozostawiając „pieczę” nad półwyspem zalegalizowanym grupom przestępczym, a przy okazji umocniono prorosyjski separatyzm na półwyspie i narażono Tatarów na przemoc ze strony nacjonalistycznej, rosyjskiej większości.
Skądinąd obywatelska partycypacja poza strefami klasycznego bezprawia także bywa fasadą: profesjonalny trolling na forach internetowych w mediach społecznościowych, media (także te komercyjne) publikujące materiały niemal wyłącznie na polityczne zamówienie sponsorów, „spontaniczne” demonstracje poparcia dla tej czy innej opcji z udziałem opłacanych emerytów, studentów i bezdomnych, wyrafinowany czarny PR, a nawet gigantyczne imprezy masowe jako instrument odciągnięcia od urn niepożądanych kategorii wyborców – autorka ukazuje jako codzienność ukraińskiej „demokracji spektaklu”.
Spektakl ten działa dzięki doskonałemu przemieszaniu sfery politycznej z komercją: popularny show o ezoteryce i astrologii Bitwa jasnowidzów to dla wielu obywateli jedyna szansa dotarcia do masowego odbiorcy z realnymi problemami na poziomie lokalnym; z drugiej strony medialne rytuały artykulacji zbiorowego gniewu – jak w przypadku koszmarnej historii ofiary gwałtu z rozdziału zatytułowanego Spalona – pozwalają zarządzać społecznymi emocjami i mocą starego jak świat mechanizmu kozła ofiarnego stabilizować chory porządek. W opisanym przypadku medialna nagonka połączona z policyjnym samosądem na sprawcach rozładowuje frustrację nagromadzoną w wyniku skandalicznych przywilejów elit (tzw. mażory, czyli bananowa młodzież), wszechobecnej przemocy w życiu społecznym i patriarchalnej kultury gwałtu – oczywiście bez większego wpływu na realne, patologiczne praktyki społeczne.
Poczucie zbiorowej i jednostkowej degradacji, a przede wszystkim braku wpływu na rzeczywistość sprzyja przybieraniu silnych, pozornie esencjalnych tożsamości: sfrustrowani mieszkańcy podupadłego Ługańska na wschodzie, ale też rozjuszeni sprzedajnością elit ludzie z centrum czy zachodu kraju łatwo przywdziewają historyczne kostiumy – OUN-owskich „wyklętych” bohaterów Ukrainy, rycerzy chrześcijańskiej cywilizacji powstrzymujących zachodnią zgniliznę moralną czy obrońców dawnego imperium sowieckiego w niesłusznie okrojonych granicach.
Autorka nie redukuje ich wyborów do „fałszywej świadomości”, wskazuje natomiast, jak łatwo poczucie niemocy skonfrontowane z dość ograniczonym rynkiem idei tworzy podatny grunt dla wykluczających się nawzajem projektów ideologicznych – łatwo dających się instrumentalizować na rzecz oligarchicznych czy geopolitycznych interesów.
Poczucie frustracji sytuacją dookoła wyładowuje się często w paroksyzmach społecznego protestu: na kilka miesięcy przez Majdanem, zrozpaczeni morderczą brutalnością (a przy tym korupcją i nieskutecznością) lokalnej policji mieszkańcy prowincjonalnej Wradijiwki stawiają wreszcie opór – powstrzymują zatuszowanie dokonanego przez milicjantów gwałtu na jednej z mieszkanek miasteczka. Na chwilę stają się dla Ukrainy ikoną walki o godność, ale już „marsz wradijewski” na Kijów, już bez ich udziału zorganizowany przeciw przemocy milicji zostaje spacyfikowany pałami Berkutu – przy wyraźnej obojętności Kijowian. Miasteczko też nie stanie po stronie „rewolucji godności”.
Jeszcze inną, zapewne najsensowniejszą reakcją na zło i beznadzieję jest w Ukrainie samoorganizacja. Do świadomości Zachodu dotarła dzięki filmom, zdjęciom i opowieściom z Majdanu, ale najmocniej przejawia się chyba w czasie wojny w Donbasie. To oddolne akcje pomocy dla rannych żołnierzy, zrzutki na kamizelki kuloodporne i broń, a przede wszystkim zaciąg ochotniczy do oddziałów paramilitarnych pokazały ogromny potencjał zaangażowania Ukraińców na rzecz dobra wspólnego – ale liczne tego przykłady z książki tym mocniej obnażają słabość, nieobecność, a w najgorszym razie destrukcyjne efekty działań państwa, którego elitom łatwo przychodziło pozostawianie swych obywateli na pastwę losu, mafii czy najemników z Kaukazu.
Wojna w Donbasie z jej okrucieństwem przybierającym sadystyczne wymiary, torturowaniem jeńców na postrach bądź wprost dla zabawy, z obrzydliwymi rytuałami poniewierania uznanych za nieswoich – to kulminacja ukraińskiej dialektyki pełnych nadziei rewolucji i cynicznych „normalizacji”, w której omnia revertutur, wszystko powraca, jak złowieszczo głosi napis wygrawerowany na podrobionej buławie Chmielnickiego, którą wręczono zwycięzcy Pomarańczowej Rewolucji Wiktorowi Juszczence na inaugurację prezydentury. Kwiatkowska-Moskalewicz wyraźnie szukała dla całej tej historii jakiegoś światła w tunelu – nie przypadkiem puentą książki jest deklaracja politycznego zaangażowania na rzecz nowej Ukrainy, jaką składa Iryna Dowhań. Poniewierana i bita przez separatystów i mieszkańców Słowiańska, posądzona o rzekome szpiegostwo „kobieta spod słupa” po uwolnieniu decyduje się kandydować do Rady Najwyższej, do tego właśnie w odzyskanym przez Ukraińców mieście. Na pytanie, czy błędne koło godnościowych rewolucji, niedokończonych reform niewydolnego państwa, narastającej frustracji, wybuchu przemocy i kolejnego przewrotu da się kiedyś przerwać, autorka nie może znać odpowiedzi – oddanie głosu na koniec książki właśnie Irynie Dowhań wskazuje, że chce mieć na to nadzieję.
Czego w Zabić smoka brakuje? To przede wszystkim reportaż społeczny, więc mało tu geopolityki i czynników zewnętrznych, bez których Ukrainę zrozumieć trudno – przewijają się głównie w spiskowych teoriach, snutych przez nieraz tragicznych, ale często po prostu zwyczajnych bohaterów książki. Przyjęta przez autorkę wielogłosowość, te zestawienia przeplatających się historii wydają się adekwatne i dla formy umiarkowanie zaangażowanego reportażu, i dla jej przedmiotu, a więc tego kraju, gdzie „wszystko zostało zamazane, różna jest pamięć, na innych wrzecionach tkane są narracje, trupy pochowano w oddzielnych szafach”. Momentami jednak aż się prosi o ucięcie tej polifonii jakimś rozstrzygnięciem: kto w końcu kogo, a przede wszystkim w czyim interesie spalił żywcem w Domu Związków Zawodowych w Odessie? Rozdział Węzeł odeski to skądinąd jeden z najbardziej poruszających w całej książce – bo i może Odessa jest z całej Ukrainy najbardziej skomplikowana i pogmatwana; można jednak odnieść wrażenie, że autorka zbyt łatwo swej polifonicznej formie ulega. I koniec końców „tak naprawdę nie wiadomo” co się na przeklętym, odeskim Kulikowym Polu wydarzyło. A może faktycznie nigdy się tego nie dowiemy? Może wielogłos teorii spiskowych to jedyna możliwa narracja na dzisiejsze czasy?
Dla naszych czarnowidzów Ukraina Kwiatkowskiej-Moskalewicz to „właściwie taka jakby Polska, tylko bardziej”. Dla entuzjastów polskiej transformacji to alternatywna historia Polski – tak oto byśmy wyglądali, gdyby nas Balcerowicz za uszy z komuny nie wyciągnął. Realiści powiedzą zapewne, że to pocieszający punkt odniesienia – Niemcami to my może nie jesteśmy, ale jednak mogło być dużo gorzej.
Z Polski zazwyczaj patrzymy na Ukrainę albo jak na własną przeszłość („tam wciąż trwa komuna”), albo jak na współczesną egzotykę – barbarzyńców rodem z gonzo-reportaży wyszydzonych przez Szczerka w Przyjdzie Mordor i nas zje. W najlepszym widzimy w niej młodszych, aspirujących braci („oni też chcą być w Europie, jak my”) i wtedy to Polska stanowi przyszłość Ukrainy. Zabić smoka to dobra okazja, by zmienić tę narcystyczną perspektywę i spojrzeć na Ukrainę jak w szklaną kulę. Bo przecież bojówkarze-wielbiciele rekonstrukcji historycznych u władzy, administrowany chaos społeczny i tyleż postmodernistyczny, ile brutalny nacjonalizm jako projekt wspólnoty – to może być nasza własna przyszłość.
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz, Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje, Czarne, Wołowiec 2016.
**Dziennik Opinii nr 206/2016 (1406)