Nie ma się co śmiać z wegetarian na rowerach.
Kiedy do Polski dotarła moda na Carla Schmitta – wybitnego filozofa prawa i członka NSDAP – wydarzyła się rzecz niesłychana. Że o jego spuściznę upominali się konserwatyści – jasne. Że i lewica chciała uszczknąć coś dla siebie, zachwycona jego późniejszymi interpretacjami – nic dziwnego. Lewaki i prawaki puszczały sobie antyliberalne oczka znad opasłych, pokrytych szwabachą ksiąg.
Ale o Schmitta upomnieli się również liberałowie. Do tego stopnia, że „Przegląd Polityczny” – warty uwagi kwartalnik gdańskich liberałów – poświęcił mu jakiś czas temu cały numer. Schmittowska afirmacja konfliktu – dowodził w jednym z opublikowanych w numerze tekstów Jan Tokarski – to przecież nic innego jak afirmacja dyskusji. Pozostali autorzy skupili się głównie na biografii Schmitta i jego drodze do nazizmu (czytaj: skąd wziął się nazizm i jak go w przyszłości uniknąć).
Że autorzy „Przeglądu Politycznego” wzięli na warsztat Schmitta – czemu nie, ot niewinna i sprawna retorycznie zabawa z teorią, ale jeśli w Polsce nawet liberałowie zabierają się za Schmitta, wiedz, że coś się dzieje.
Błędne czy wręcz wulgarne odczytywanie Schmitta ma długą tradycję, częściowo również z winy samego filozofa, który dał się uwieść wizji ratowania swej wspólnoty politycznej przez „wodza broniącego prawa” i wsparł budowę nazistowskich Niemiec. Nie wdając się w dyskusję, czy jego żarliwe, antysemickie paszkwile były kontynuacją czy zaprzeczeniem głośnych pism z lat 20., skupmy się na samym pojęciu wroga. W ujęciu Schmitta wróg to ktoś, kto egzystencjalnie zagraża wspólnocie; ona sama zasługuje na miano politycznej, jeśli potrafi skłonić swych członków do poświęcenia życia w jej obronie.
Co jednak, jeśli obywatele mają gdzieś swoją wspólnotowość? Wówczas jej polityczny charakter trzeba wytworzyć sztucznie, odwracając kolejność całej zabawy: najpierw kreuje się wroga (klasowego, narodowego itp.), ogłasza się, że wróg (i jego agenci, inaczej mówiąc – zdrajcy) winny jest nieszczęściom wspólnoty (np. temu, że obiecana świetlana przyszłość nie nadchodzi) i na nienawiści do niego kreuje wtórnie poczucie zbiorowej tożsamości. Tak postępowano od czasów wojen między sąsiednimi jaskiniami, tak w wariancie skrajnym działały dwudziestowieczne systemy totalitarne – z wrogiem definiowanym przez Schmitta niewiele ma to wspólnego, ale przecież do hejtu i nagonki zawsze dobrze jest dorobić ambitnie brzmiącą ideologię.
W Schmitcie zaczytuje się w Polsce przede wszystkim prawica – nic dziwnego, w końcu w liberalnej demokracji III RP przeszkadza jej mniej więcej to samo, co Schmittowi w Republice Weimarskiej: partyjniactwo, negowanie zwierzchności narodowego suwerena i ogólne rozmemłanie. Gdyby jednak Schmitt zobaczył, jaką polityczność uprawia PiS, przewróciłby się w grobie. Nie dość, że czyni wroga wszechobecnym na modłę dyskursu totalitarnego, to jeszcze zachowuje się jak złośliwe dziecko, które depcze dorosłych, kiedy nie widzą, a potem twierdzi, że „to nie ja”.
Schmitt pisał o wrogości na śmierć i życie, której ze świata usunąć się nie da, bo taka jest natura wspólnotowych relacji; tupanie nogą na opinię Komisji Weneckiej przez tę samą partię, która wcześniej nieudolnie próbowała zatrudnić PE do walki z polskim rządem mógłby uznać jedynie za parodię głoszonych przez siebie nauk. Podobnie jak dąsy przed wyrozumiałym obliczem Angeli Merkel, które pojawiły się tak szybko, jak szybko zniknęła po dojściu PiS-u do władzy gadka o czołgach sunących do Moskwy po wrak.
Ale niech utraci nadzieję ten, kto 10 kwietnia cisnął bekę z powiewających pod Pałacem Prezydenckim transparentów o gender, islamistach i agentach. Uproszczone pojęcie wroga stało się po 1989 roku głównym narzędziem prowadzenia debaty publicznej również na lewicy i w centrum. Każdy ma swojego wroga i każdy ma swoją targowicę; Schmitta w Polsce czyta się dużo, ale niedokładnie.
Liberałowie jechali po 1989 roku na dwa fronty. Naczelnym wrogiem stał się homo sovieticus – roszczeniowy i leniwy produkt PRL – i utrwalające jego postawę związki zawodowe. Innymi słowy: autostrady powstawałyby szybciej, gdyby robotnicy nie podkradali cementu. Drugim zamiennie uruchamianym wrogiem byli nacjonaliści: z początku przede wszystkim jako blokady dla nadejścia zbawiennego, zachodniego kapitału. Później ten wątek przekształcił się we flagowy straszak rządu PO, czyli wizję PiS-u u władzy.
Na lewicy z kolei wrogiem stała się klasa średnia, a raczej ci, którzy do niej rozpaczliwie aspirują: demoniczno-buraczani Janusze w mniejszych i korposzczury w większych ośrodkach.
Po lewej doliczano się także co najmniej dwóch targowic. Ta pierwsza to – rzecz jasna – konkordat, ta druga – Okrągły Stół (w odróżnieniu od wersji prawicowej nie chodziło tu już o zdradę radykalnych antykomunistycznych opozycjonistów, ale o zdradę robotników).
Wystarczy rzut oka na polską historię i trudno się dziwić, że zamiast konfliktu interesów mamy konflikt koncepcji zdrad: kto nie z nami, ten przeciwko nam. Winni: podwójne doświadczenie totalitaryzmu, historia (i literatura) wrogami i zdrajcami stojąca, nieprzegadany rok sześćdziesiąty ósmy i postfeudalny, protekcjonalny wobec obywateli model myślenia. No i, rzecz jasna, słaba państwowość: w kraju, w którym rząd potrafi obalić dwóch kelnerów, każdy, kto się nie zgadza z władzą, jest potencjalnie niebezpieczny.
Nie ma się co śmiać z wegetarian na rowerze. Wszyscy jesteśmy za to bajdurzenie tak samo odpowiedzialni. I może nie czytajmy już więcej Schmitta, bo bardzo możliwe, że znów nie przeczytamy go uważnie.
**Dziennik Opinii nr 109/2016 (1259)