Odpowiedź członka zarządu Fundacji Pamięć i Przyszłość na tekst autorów pomnika „Ratującym Ocaleni”.
Z rosnącym zdumieniem i rozczarowaniem czytałem artykuł Gabu Heidl i Eduarda Freudmanna o dziejach ich udziału w konkursie „Ratującym Ocaleni” w ubiegłym roku w Warszawie. Konkurs ten, zorganizowany przez Fundację Pamięć i Przyszłość, której członkiem zarządu jestem, miał na celu wybranie projektu pomnika upamiętniającego Polaków ratujących Żydów podczas II wojny światowej. Praca Heindl i Freudmanna został nagrodzona przez wysoce niezależne jury konkursowe; nasza fundacja postanowiła jednak jej nie realizować. Rzecz jasna, zgodnie z naszymi prawnymi zobowiązaniami, wypłaciliśmy zwycięzcom pełna sumę nagrody jak również, przez wzgląd na ich prawne i moralne prerogatywy, zrezygnowaliśmy z realizacji którejkolwiek ze 136 pozostałych prac zgłoszonych na konkurs.
Postąpiliśmy tak zgodnie z art. 12 C 11 warunków konkursu, który stanowi: „Organizator nie gwarantuje, że realizacja Upamiętnienia będzie możliwa i nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności w wypadku, gdy z jakichkolwiek względów realizacja Upamiętnienia nie dojdzie do skutku. W takim wypadku organizator nie będzie zobowiązany także do zawarcia umowy o prace projektowe”. Należy żałować, ze nigdzie w swym długim tekście państwo Heindl i Freudmann nie odwołują się do tej podstawy prawnej, pozostawiając wrażenie, ze działanie nasze było arbitralne. Jest to wysoce mylące dla niewprowadzonego w sprawę czytelnika.
Nie jest to też jedyne ich mylące stwierdzenie lub pominięcie. Zaczynają oni od tezy, że „nazwa inicjatywy pomnikowej była myląca:
tytuł akcji „Ratującym – Ocaleni” mylnie zakładał, że istnieje jakaś kategoria *My – wspólnota ocalonych i ich potomków, która pragnie wyrazić wdzięczność Sprawiedliwym. Tymczasem taka wspólnota nie istnieje, ponieważ Żydzi, którzy utożsamiają się z potrzebą postawienia takiego pomnika, są mocno podzieleni.
Owszem, Żydzi są podzieleni: jedni chcą upamiętnienia polskich ratowników w bliskości muzeum Polin, inni zaś, z różnych przyczyn, są temu przeciwni. Ale Heindl i Freudmann z jakiegoś powodu sugerują, że zwolennicy projektu nie są społecznością, znów wprowadzając czytelnika w błąd.
Autorzy poprawnie opisują bieg wydarzeń związanych z przyznaniem im nagrody, choć nie bez znaczenia byłoby, gdyby zaznaczyli, że założyciel fundacji Zygmunt Rolat uczestniczył w naradzie jury (choć oczywiście nie w głosowaniu) na wyraźne zaproszenie przewodniczącej sądy konkursowego, prof. Milady Slizińskiej. Nie uznali oni jednak za stosowne przywołać powodu, dla którego postanowiliśmy nie realizować ich projektu, polegającego na zasadzeniu koło muzeum zagajnika: utrzymanie tego zagajnika wymagałoby dodatkowych funduszy, którymi fundacja nie dysponowała.
Autorzy stwierdzają, że zagajnik
utrzymywany przez miasto Warszawa i prywatnych wolontariuszy, Żydów i nie-Żydów, miał pełnić funkcję papierka lakmusowego, pozwalającego zbadać stan pamięci o Sprawiedliwych w państwie polskim i społeczeństwie obywatelskim. […] Gdyby nie powstało żadne *My, nie powstałby las i idea pomnika spaliłaby na panewce. […] Potencjalna niezdolność wyrażenia wdzięczności przez *My była zatem od początku nieodłączną częścią naszej propozycji.
Choć rozumiemy wyzwanie artystyczne proponowanego przez nich eksperymentu społecznego, nie byliśmy skłonni go podjąć. Podejście, które proponują, zatrąca o emocjonalny szantaż: dajcie pieniądze na nasz projekt, bo jak nie, to będziecie niewdzięczni wobec bohaterów czasu wojny. Nie chcieliśmy się w to włączać, ani też nie uważamy, że możliwe nie przyznanie funduszy świadczyłoby o braku wartości pamięci o Sprawiedliwych. Ale przede wszystkim chcieliśmy trwałego upamiętnienia, a nie artystycznego eksperymentu.
Z projektem wiązały się też i inne trudności: został on, między pierwszą a drugą fazą konkursu, na skutek zaleceń jury, tak poważnie zmodyfikowany, że mógł w istocie uchodzić za nowy projekt – i przynajmniej jeden z uczestników powiadomił nas, że wniesie na tej postawie sprawę sądową, jeśli projekt zostanie przyjęty do realizacji. Zarówno muzeum jak i miasto miały poważne zastrzeżenia praktyczne związane z uprawą zagajnika na placu przy muzeum. Głównymi jednak powodami naszej decyzji było, że nie mieliśmy na ten projekt pieniędzy (nasze ograniczenia budżetowe były jasno określone w warunkach konkursowych), i że nie spełniał on celu, dla którego konkurs został rozpisany.
Rozumiem rozczarowanie autorów, gdyż rozmawiałem z nimi przed i po decyzji jury. Toczyliśmy z nimi rozmowy, wyjaśniając przyczyny dla których nie możemy zaakceptować projektu takim, jakim on jest, i pytając, czy możliwe jest wprowadzenie doń zasadniczych zmian, choć obawialiśmy się, że jest on nie do uratowania. Odpowiedź państwa Heindl i Freudmann – że można w tej sprawie zwołać seminarium – w żadnym stopniu nie stanowiła odpowiedzi na nasze zastrzeżenia. Gdy nasze kontakty z nimi nie ruszyły sprawy z miejsca, ogłosiliśmy w końcu, że projekt nie zostanie zrealizowany, i zaczęliśmy szukać innych możliwości.
W swoim artykule, autorzy zarzucają założycielowi fundacji, Zygmuntowi Rolatowi, trzy „błędy”. Pierwszym, powiadają, „było ignorowanie głosów krytyki dotyczących wybranej lokalizacji ”. My jednak nie ignorowaliśmy tej krytyki, i wchodziliśmy z naszymi krytykami w polemiki i debaty. Niestety nie udało nam się ich przekonać, ani też oni nas nie przekonali. Drugim błędem miałby być „udział w posiedzeniu jury” – lecz pan Rolat uczestniczył w nim na wyraźne zaproszenie przewodniczącej.
„Jednak prawdopodobnie najważniejszym błędem Zygmunta Rolata – konkludują Heindl i Freudmann – było uznanie siebie za eksperta, który sam zadecyduje o wyglądzie pomnika”. To śmieszny zarzut: to w końcu fundacja pana Rolata zorganizowała konkurs, w którym wysoce niezależne jury miało wybrać zwycięski projekt; fundacja nie zapewniła sobie nawet udziału w jury swego przedstawiciela z prawem głosu. Zastrzegła sobie jedynie prawo niezrealizowania zwycięskiego projektu, z którego to prawa musieliśmy skorzystać, gdyż projekt przekroczył budżet. O tym nie ma w artykule ani słowa.
Autorzy uważają, że „działania Zygmunta Rolata kolidują z koncepcją publicznego pomnika, ponieważ są całkowitym zaprzeczeniem demokratycznego pojmowania upamiętnienia i przestrzeni publicznej – przestrzeń publiczna należy do publiczności (którą zawsze trzeba stworzyć), a nie do pojedynczej osoby”. Ale publiczność przez cały czas była reprezentowana, ponieważ ostateczną decyzję o upamiętnieniu podejmie demokratycznie wybrana Rada Warszawy. Pojedyncza jednostka, którą autorzy krytykują, zadbała o finansowanie projektu, ale jego budowa nie od jej decyzji zależy, ani też nie rości sobie ona oczywiście takiego prawa. Krytyka, jaką autorzy kierują pod adresem jej kompetencji: „W tym wypadku jednak chodzi o przestrzeń publiczną w europejskiej stolicy, co więcej o jedno z najsilniej historycznie obciążonych miejsc – miejsce, gdzie doszło do Shoah. To nie jest własne podwórko Rolata” jest nie tylko nie na temat. Jest także bezzasadnie obraźliwa.
Heindl i Freudmann konkludują, stwierdzając, że „władze Warszawy, o ile mają choć krztynę przyzwoitości, nie powinny zaakceptować wyboru Rolata ”, jaki by ten wybór nie był. Mówiąc tak nie tylko przyznają, że działa tu jednak demokratyczny proces, czemu właśnie byli zaprzeczyli, ale także sami stają się winni tego, o co bezpodstawnie Zygmunta Rolata oskarżali, a mianowicie „mianowania się ekspertami, którzy sami zadecydują o projekcie pomnika”. Jedynym uzasadnieniem ich całkowitego odrzucenia jakiejkolwiek decyzji, jaką Zygmunt Rolat mógłby podjąć, jest to, że odmówił on realizacji ich projektu. Z powodów wyłuszczonych powyżej, a do których w ogóle nie odnieśli się w swoim artykule, nie jest to podstawa do zwątpienia w zdrowy rozsądek Zygmunta Rolata. Jest to jednak podstawa, by zwątpić w ich zdrowy rozsądek.