Helmut Schmidt, wybitny polityk niemieckiej SPD, zmarł w wieku 96 lat.
Brandt był człowiekiem wielkich perspektyw, także wielkiej obietnicy, człowiekiem na czasy, kiedy społeczeństwo nie obawia się zmiany. Ale te się już skończyły: od 1973 roku w kraju panował nastrój kryzysu i nie zniknął aż do końca tej koalicji. To nie były już lata śmiałych zapowiedzi i wielkich nadziei; teraz chodziło o pracę nad detalem, o precyzyjne, trzeźwe, rzemieślniczo dokładne zarządzanie kryzysowe. To był czas Helmuta Schmidta. Brandt i Schmidt – ten układ personalny odzwierciedlał dualizm, jaki od zawsze przenikał socjaldemokrację, dając jej energię, ale i będąc ciężarem. Brandt myślał o tym, co być powinno; Schmidt trzymał się tego, co było. Brandt traktował społeczne ruchy reformatorskie jako motory udanej pracy rządu; Schmidt obawiał się ruchów i w ogóle nadmiernych poruszeń, widział w nich przede wszystkim zagrożenie dla racjonalnej i obliczalnej polityki. Brandt jako kanclerz pozwalał na swobodne dyskusje w rządzie; Schmidt wkraczał natychmiast, kiedy wydawało mu się, że wywody któregoś ministra wiodą donikąd. Jego credo brzmiało: „Dyskusje muszą prowadzić do konkluzji, konkluzje do decyzji, a decyzje do działań”.
W 1974 roku to Schmidt utrafił w nerw epoki, a przynajmniej mógł liczyć na poparcie większości zachodnich Niemców. Kraj znajdował się w kryzysie, a Schmidt był człowiekiem właśnie na czas kryzysu. Był politykiem od nagłych wypadków.
Brylował w okresie stanu wyjątkowego; mógł wtedy pokazać to, co go wyróżniało: bystry umysł, zdolność koncentracji, wytrwałość, moc decyzyjną. Odwagę, ale także roztropność. Schmidt wybronił się, kiedy w Hamburgu w 1962 musiał walczyć z katastrofą powodzi; to on był postacią decydującą, gdy w 1968 roku mimo szalejących protestów studenckich przepchnął przez parlament ustawy o stanie wyjątkowym; był na miejscu, kiedy socjalliberalny rząd znalazł się w kryzysie urzędu kanclerskiego; to on wreszcie w 1977 roku poprowadził naród do walki z lewackim terroryzmem. We wszystkich tych sytuacjach Schmidt mógł zademonstrować siłę przywództwa, szczególnie że w momentach kryzysowych topnieje liczba ewentualnych wetujących i do dyspozycji pozostają instrumenty, po które politycy nie mogliby sięgnąć w innej sytuacji.
Schmidt miał więcej kwalifikacji politycznych niż którykolwiek innych niemiecki kanclerz w historii RFN. Jego poprzednicy w przeważającej mierze z pasją zajmowali się polityką zagraniczną i rozumieli niewiele ze spraw gospodarki czy finansów. Tylko z Erhardem było odwrotnie; znał się dobrze – choć i o to toczą się spory – na sprawach ekonomii, na polu polityki zagranicznej był jednak zupełnie bezradny. Schmidt za to uchodził za eksperta od wszystkiego: polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, kwestii walutowych i finansowych, także problemów światowej polityki gospodarczej.
Nie było w latach siedemdziesiątych drugiego męża stanu, który byłby tak kompetentny na tylu różnych polach. Do tego Schmidt był racjonalistą.
Brandt rozmaite konstelacje polityczne i ich przesunięcia rozumiał raczej intuicyjnie, wyczuwał je w powietrzu, Schmidt za to analizował je, fachowo, logicznie i przy użyciu precyzyjnych pojęć. Wychodził zawsze od faktycznego stanu rzeczy, nie miał złudzeń, że polityka w ustalonych warunkach może dawać jakieś większe możliwości działania. Ale w odróżnieniu od wielu socjaldemokratów nie narzekał z tego powodu i naprawdę nie próbował ze skomplikowanej, a zarazem ograniczonej rzeczywistości uciekać w pełne rozmachu, pięknie nakreślone wizje przyszłości. Jemu chodziło wyłącznie o to pole manewru, które rzeczywiście istniało – i chciał je maksymalnie wykorzystać. Na tym koncentrował całą swoją politykę.
Wizji i utopii Schmidt nie cierpiał. Bał się ich wręcz, podobnie jak wielkich, jawnych czy wręcz ostentacyjnie okazywanych uczuć. Nie rozumiał ludzi – a zwłaszcza polityków – o skłonnościach do patosu, do wielkich wyznań, do nieukierunkowanej emocjonalności. Dlatego też nie mógł się dogadać z młodymi w SPD, z całym młodym, „alternatywnym” pokoleniem. Schmidt należał do starszej części pokolenia sceptyków, które miało dość wielkich ideologii i trzymało swoje uczucia na wodzy. Poza tym był północnoniemieckim protestantem. A ci nie pokazują na zewnątrz, co się dzieje w ich wnętrzu. Brandt też był dość północnoniemiecki, raczej skryty i zamknięty w sobie. On jednak w latach swojej politycznej socjalizacji, u schyłku Republiki Weimarskiej doświadczył w rozemocjonowanym socjalizmie tamtej epoki wielu napięć, zerwań, dramatów i także paradoksów. I wiedział, jak ważne jest to wszystko w polityce. Stąd też myślał w sposób bardziej złożony, bardziej dialektyczny niż Schmidt. Brandt miał prawdopodobniej jaśniejszy ogląd otchłani, zaburzeń, sprzeczności i ambiwalencji ludzkich społeczeństw, ale także więcej aporii i wątpliwości co do własnej polityki niż Schmidt, który widział rzeczy bardziej linearnie, a przez to z pewnością logiczniej i sensowniej, ale zarazem raczej jednowymiarowo, pod pewnymi względami prościej niż jego poprzednik. Schmidt nie lubił paradoksów i przewrotności. Także dlatego wręcz nie znosił intelektualistów i teoretyków. Wypierał to, czego nie mógł pojąć.
Schmidt kierował się dość prostym obrazem polityki i społeczeństwa. Uważał za aksjomat, że ludzie od rządów oczekują przede wszystkim porządnego wypełniania klasycznych zadań państwa, a zatem troski o zewnętrzne i wewnętrzne bezpieczeństwo oraz o materialny dobrobyt.
Był też pewien, że demokracja może działać tylko wtedy, kiedy ludzie są zadowoleni. Zresztą, w czasach swojego urzędowania Schmidt był popularny. Tak jak on myślała z pewnością większość Niemców. Tylko sami socjaldemokraci okazywali niezadowolenie z tego, co postawił w centrum uprawianej polityki. Im kanclerski empiryzm dobrobytu i bezpieczeństwa nie wystarczał. Socjaldemokraci nawet w latach siedemdziesiątych pozostawali bowiem socjaldemokratami: dla nich naga empiria to było za mało, mieli potrzebę transcendencji.
**
Fragment pochodzi z książki „SPD Z historii niemieckiej socjaldemokreacji” Franza Waltera, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Naukowego Scholar w 2013 r. Tłum. Michał Sutowski.
**Dziennik Opinii nr 314/2015 (1098)