Czołgi stoją w winoroślach, brudne, zakurzone i ciepłe, jak zwierzęta. W środku pachną smarem. Przerażająco pachną.
Za Artemiwskiem Sasza, kierowca, zatrzymuje mikrobus, wyciąga automat, zakłada kamizelkę, rozkłada w samochodzie noże. O – podśmiewamy się – czekasz na kogoś? Sasza z kolei nie żartuje, traktuje to wszystko nadzwyczaj poważnie, opowiada o dywersantach, o szpiegach. Właśnie przegapiliśmy skrzyżowanie, gdzie mieliśmy się spotkać z czołgistami, którym wieziemy żywność, no i teraz stoimy w jakichś krzakach, gdzieś niedaleko jest Popasna, nad horyzontem górują kominy, górują, ale nie dymią, nie dają żadnych oznak życia. Oznak życia w ogóle tu nie ma – ani żywej duszy, żadnego auta, tylko zarośla podchodzą do asfaltówki, ocierając się o boki busika. Dzwonimy do naszych, usiłujemy wyjaśnić, gdzie jesteśmy. Ale jak tu wyjaśnisz – jesteśmy gdzieś tutaj między zaroślami a stepem, dookoła nikogo, tylko cisza, spokój i słońce, i koniec sierpnia, i to cierpkie gorzkawe powietrze, pełne kurzu i dymu, nagrzane słońcem, przewiane wiatrem z Morza Azowskiego, nasycone liśćmi, ciężkie sierpniowe powietrze, które świadczy o nieuniknionym zbliżaniu się jesieni, któremu możesz się sprzeciwiać, a możesz nie sprzeciwiać – tak czy inaczej będzie, jak ma być. No, taka liryczna dygresja. Zdzwaniamy się raz jeszcze, zawracamy.
Wieś jest pusta, miejscowych mieszkańców prawie nie zostało. Ci, którzy zostali trzymają się z wojskowymi. Ostatnie dwie noce pod ostrzałem. Separatyści walą właśnie z tamtej strony, gdzie górują kominy. Wojskowi traktują ostrzały ze spokojem, ale dowódca mówi z uśmiechem, nocą nie śpię, przeszkadza. Mówi, jak człowiek ze wsi, który przyjechał do rodziny do miasta i nie może zasnąć przez nocne tramwaje.
Czołgi stoją w winoroślach, brudne, zakurzone i ciepłe, jak zwierzęta. W środku pachną smarem. Przerażająco pachną. Zapach żelaza i paliwa miesza się z zapachem jabłoni i trawy. Miarowe życie – nikt nigdzie się nie spieszy, wszyscy znają swoje miejsce. Wszyscy są gotowi na pogorszenie sytuacji. Wojskowych wycofują – rozejm.
Aha, rozejm – mówi dowódca artylerzystów, u których zatrzymujemy się pod wieczór. No przecież dobrze – mówię mu – rozejm, spokój, nie strzelacie. Yhm – nie zgadza się – co wieczór widzisz w wiadomościach liczbę poległych i nie rozumiesz – co ja tutaj robię, w trzeciej linii obrony. Powinniśmy być tam, powinniśmy pomagać naszym.
Następnego dnia rano przyjeżdżamy do rejonowego szpitala, rozmawiamy z ordynatorem. Wyładowujemy żywność. Lekarz przywykł do wojskowych – pomagają szpitalowi już od początku. Ochotnicy dostarczali jedzenie przez cały rok, teraz wyszli z miasta, nie ma czym karmić chorych. Codziennie – wyjaśnia lekarz – państwo przydziela na jednego chorego półtorej hrywny. Półtorej – powtarza – półtorej. Na jednego chorego. A zdarza się leczyć separatystów? – pytam. Zdarza się – odpowiada. – Ochotnicy złapali snajpera, przywieźli tutaj. Na leczenie, był poważnie ranny, baliśmy się, że trzeba mu będzie nogę amputować. On się bał, mówił, że my go zarżniemy. W końcu go wymienili. Potem – mówi lekarz – widziałem z nim wywiad w jakiejś rosyjskiej telewizji. Opowiadał, jak źle go tu traktowano. Chwała Bogu, że nogi nie amputowaliśmy – dodaje.
Na wszystko przyjdzie kolej, czas to najlepszy lekarz: nie wskrzesi umarłych, ale daje nadzieje żywym.
Nadziei dzisiaj, być może, brakuje najbardziej. Rześkie poranki, chłodne wieczory, dymy z ogródków, wojskowi, którzy przywykli już do miejscowych krajobrazów, miejscowi, którzy też zdążyli do wszystkiego przywyknąć.
Drugi rok wojny, drugi rok dziwnych okoliczności i tragicznych historii, drugi rok prób i rozczarowań, drugi rok współistnienia maszyn rolniczych i wojskowych. Wszystkich interesuje, jak to się skończy, wszyscy by chcieli, żeby to się skończyło jak najszybciej. Tyle twarzy, które starają się, przynajmniej jakoś pomóc, zrobić przynajmniej coś. Tyle historii, za którymi stoi ból i rozpacz, tyle potrzeby wsparcia, zrozumienia, tyle nadziei na to, że wszystko będzie dobrze. Grunt to trzymać się razem, grunt to robić, co możesz zrobić.
Na ostatniej blokadzie milicja próbuje przyczepić się do broni białej w samochodzie. Pozwolenia ich nie zadowalają. W końcu, biorą garść cukierków, życzą szerokiej drogi. Trzymamy się razem, robimy, co możemy zrobić.
przeł. Michał Petryk
Tekst oryginalny ukazał się na stronie TSN.
**Dziennik Opinii nr 247/2015 (1031)