Może w Unii Europejskiej Polacy dojrzeją. Bo jak nie, to po obetonowaniu Helu będziemy domagali się kafelkowania.
Jaś Kapela: Na warsztatach z helską młodzieżą zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądało ich życie za pięćdziesiąt lat. Jedna z grupa przedstawiła taki scenariusz: Hel jest wyspą. Jedzenie jest dostarczane żaglówką. Nie ma pracy. Wyginęły ryby. Nie mamy domu. Powolna śmierć.
Krzysztof Skóra: Dość pesymistyczna wizja.
Hel nie stanie się wyspą?
Zależy, jaką perspektywę czasową przyjmiemy. W wymiarze geologicznym pięćdziesiąt lat to mało. Na razie większość jest przekonana, że półwysep ginie, bo morze zabiera brzeg. Dlatego jest on umacniany – zwozi się kamienie, których tu nigdy nie było, betonuje, nadsypuje. Tzw. odmorskie plaże półwyspu – od Władysławowa do granic Juraty z Helem – są już dziś sztuczne. Naturalne ma tylko Hel. Od strony zatoki fragmentów naturalnych też ubywa. Będziemy zatem umacniać, umacniać i umacniać, aż go obronimy. Co byłoby, gdybyśmy tego nie robili, będą zastanawiali się już tylko akademicy. Linie kontaktu morza, rzek i jezior z lądem istnieją, odkąd powstał znany nam ziemski świat. Niektóre zwierzęta i rośliny żyją tylko na styku brzegu i wody. Gdy brzeg umacniamy, wiele z nich traci swoje naturalne siedliska i ginie. Czy ktoś zastanawia się nad ochroną naturalnych procesów na linii ekotonu brzegowego, co od dwudziestu lat zaleca Komisja Helsińska? Raczej nie.
A w ogóle można go obronić?
Opóźniamy wyrok, ale wielkoskalowych procesów geologicznych i hydrologicznych i tak nie zatrzymamy. Myślę, że w strategii życia danej społeczności opłaca się opóźniać oddziaływanie przyrody, aby można było przystosować się do innego życia lub życia w innym miejscu. Mają już ten problem różne nisko położone oceaniczne wyspy. Jeśli prognozy klimatologów i hydrologów się sprawdzą, muszą być gotowe do stosownej reakcji. Tu, w naszej lokalnej strategii, przeważa raczej doraźność – politycznie opłacalna, ekonomicznie i przyrodniczo szkodliwa. Zmiany, a raczej symptomy nadchodzących skutków zmian klimatycznych, tak bardzo angażują specjalistów i dużą część opinii publicznej, że traci się z pola widzenia bieżące zagrożenia prowadzące do niszczenia przyrody.
Szykujemy się na zmiany, które nastąpią za siedemdziesiąt albo sto lat, ale siedliska i gatunki giną teraz, czasem z bardzo banalnych powodów.
Mamy pozwolić na to, żeby morze zalało półwysep?
Co jakiś czas nasza szosa bywała zalewana przez morze i prawdopodobnie nie raz stanie się to także w przyszłości. Ale czy za sto lat auto nadal będzie istotnym środkiem komunikacji? Nie lepiej posiadać środki transportu wyżej zawieszone? Czasem taniej i łatwiej mieć odpowiednio wysokie kalosze niż podnosić rzędne terenu. Zresztą wysoka woda utrzymuje się tu zaledwie kilkanaście godzin. A gdy przyjdzie naprawdę wysoka woda, to problemy i tak będą. Firmy hydrotechniczne już mogą być pewne dużych zleceń z budżetu państwa – nasi potomkowie znowu będą umacniali brzeg, a może i podnosili rzędne szosy oraz torowisk.
Mówi się, że Hel powstał z wysepek.
Tak się mówi i tak się uczyło. Także mnie.
A jak było naprawdę?
Parę lat temu geolodzy zestawili wszystkie historyczne mapy Półwyspu Helskiego. Okazało się, że trudno z nich stworzyć taką sekwencję. Nawet na najstarszych mapach Hel wysepkami nie jest. Może na tych, gdzie przepływy przez półwysep widać, ówcześni kartografowie chcieli pokazać taki stan wody, gdy morze łączyło się z zatoką? Kiedyś było to znacznie łatwiejsze. Z dwóch powodów: nie było nasypu kolejowego i nasypu drogowego – dwóch równoległych wałów niwelujących wszelkie obniżenia gruntu, którymi woda swobodnie wędrowała. Bitą drogę do Helu zbudowaliśmy dopiero w latach sześćdziesiątych, kolej powstała kilkanaście lat przed II Wojną Światową. Wcześniej do Helu dojeżdżało się, jeśli nie wodą, to leśną drogą i brzegiem morza.
Kiedyś nikt nie budował budynków tak blisko wody jak teraz. Turystyczna konkurencja o lepszy widok z okna pcha inwestycje ku brzegowi. To pułapka. Już dwadzieścia lat temu zwracała na to uwagę Komisja Helsińska w Zaleceniu nr 15/1 pt. „Ochrona pasa brzegowego”.
Dziś ludzi stać na takie ryzyko, nie boją się utraty majątku, państwo jest ich ubezpieczycielem. Konfrontacja z naturą morza ciągle wielu zaskakuje. Mówią, że jest coraz gorzej, ale nie zdają sobie sprawy, że chaty naszych przodków stały daleko od wody, jeździliśmy wozem, potem warszawą czy dużym fiatem. Dziś ta sama woda z łatwością wleje się przez progi nisko zawieszonych „bryk”. Podnosimy więc szosę. Domostwa odgradzamy od brzegu wałem lub innymi umocnieniami, by za jakiś czas, przy kolejnym sztormie „stulecia”, dziwić się jak złośliwa wobec „życiowych” potrzeb człowieka jest fizyka przyrodniczych zjawisk.
To Hel będzie wyspą, czy nie będzie?
A chcemy, żeby był wyspą?
Czy to naprawdę zależy od nas?
Żyjemy w kraju demokratycznym i to większość społeczeństwa decyduje, na co chce wydać pieniądze – czy np. obetonować półwysep, aby go umocnić, czy też nie. Może pojawią się i tacy, którzy będą chcieli go przekopać, gdy np. Puck zacznie walczyć o dostęp do morza. W linię brzegową półwyspu wlano bardzo dużo prywatnych i państwowych pieniędzy. Tych państwowych trzeba będzie jeszcze więcej, gdyż przepisy mamy takie, że ten, kto zainwestuje, ma prawo oczekiwać od państwa ochrony majątku. Jeśli ktoś uzyskawszy zgodę od samorządu i stosownych instytucji państwowych stawia np. hotel blisko brzegu morza, podatki nas wszystkich będą musiały pójść na jego ochronę przed wodą. W innych krajach jest inaczej. Ryzyko jest po stronie inwestora. Jeszcze w innych nie zezwala się na tak bliskie brzegu inwestycje.
Nie wiem, czy jesteśmy świadomi, że płacimy za taką obronę.
Nie sądzę. To spadek po wielu latach bardzo technokratycznego podejścia w gospodarce wodnej. Obecnie, choć na niewielką skalę, ale zaczyna się już renaturalizowanie rzek.
W zarządzaniu morskim brzegiem wydaje mi się, że ciągle zbyt mocna tkwimy jeszcze w starym paradygmacie. Dawne podejście do melioracji i utrwalania brzegów rzecznych przenosi się na bałtyckie wybrzeża. Polak jest przekonywany, że Bałtyk zabiera mu ojczyznę.
Dlatego jest przychylny bardzo szerokim projektom umacniania linii brzegowej. Polak nie wie, że granica kraju jest w wodzie daleko od brzegu, a nasza wyłączna strefa ekonomiczna jeszcze dalej i morskie fale czy prądy nie są w stanie tych linii w żaden sposób przesunąć. Niektóre z inwestycji zadziwiają swym zakresem i lokalizacją. Do dziś nie rozumiem np. istoty umocnień pod Ostrowem. Dla ochrony lasu i zajęcy? To zwykle prowadzi do zanikania plaży lub istnienia jej w szczątkowej formie. Ale samorządy domagają się ich usypywania. Budżet płaci. Nie ma winnych nietrafnych milionowych inwestycji, które niczemu nie zapobiegły. Ciągle na klifach czy terenach zalewowych beztrosko próbuje się inwestować i wyraża się na to zgody. A przecież zapisy opracowanych w połowie lat 90. zaleceń HELCOMU: nr 15/1 „Ochronie pasa brzegowego” i nr 16/3 „Zachowanie naturalnej dynamiki procesów brzegowych” powinny być literaturą obowiązkową dla wielu nadmorskich samorządów. Może nawet tematem lekcji w szkołach średnich, np. w kontekście historii kościoła w Trzęsaczu, który runął do morza, mimo że zbudowano go 2 km od brzegu.
Czyli są zalecenia, ale w Polsce się nimi nie przejmujemy?
Bo dla Polaka jego kraj to ląd – pola, lasy. Zatem dla morza mało jest atencji. Z Bałtykiem zaślubiliśmy się niedawno, a świadomość posiadania jego posagu, tego bogactwa przyrodniczego, jest niewielka, zatem i odpowiedzialność za jego stan licha. Może w Unii Europejskiej dojrzejemy szybciej, dzieląc odpowiedzialność za przyrodę wszystkich jej mórz i oceanów. Jeśli nie, to obawiam się, że po umocnieniu brzegu będziemy domagali się jego kafelkowania…
Jednak tłumy tu walą.
Bałtyk to nasza narodowa wanna. Ale wczasy nad morzem nie czynią z nas morskiego narodu. Legendarnych bohaterów morza ciągle w narodowym panteonie mało.
Joseph Conrad.
Gdzie tworzył, gdzie pisał?
Za granicą.
My zdobywaliśmy świat na koniach, inni na łodziach i żaglowcach. Rodziło to odmienną mentalność, odmienny stosunek do morza, ludzi zamorskich. To marszałków polnych (!) mamy mnóstwo. Trudno nam zrozumieć, co się dzieje nad morzem i w morzu, bo w zdecydowanej większości nie jesteśmy znad morza. Ba, wśród społeczności żyjącej na Wybrzeżu wielu z nas ma nietutejsze korzenie, a mniejszości tu żyjące, kaszubska czy słowińska, przez lata zamknięte i nieufne, niezbyt chętnie dzieliły się swoim kulturowym know-how wynikającym z obcowania z morzem.
I jak tu teraz się żyje?
Hel zyskiwał i zyskał dużo na militarnym okresie europejskiej historii, począwszy od lat 30. ubiegłego wieku. Zyskał miejską infrastrukturę, nowy port, szpital, szkoły…
Ale młodzież z tych szkół nie widzi tutaj perspektyw. Czy będą mogli być rybakami za pięćdziesiąt lat? Ponoć 95% ryb Zatoce Puckiej to cierniki.
W tej strefie powinien być też narybek innych gatunków. Kłopot w tym, że go nie ma, bo ktoś zabetonował brzegowy ekoton lub wyciął przybrzeżne szuwary. Ryby nie mają gdzie się schronić, wzrastać. Żaden gatunek nie może funkcjonować bez siedliska. Ryby muszą mieć miejsce, gdzie mogą złożyć ikrę, uciec przed drapieżnikiem, muszą mieć co jeść i nie mogą być wyławiane w nadmiarze i za wcześnie. Jeżeli likwidujemy podwodną roślinność, bo robimy kempingi, „łowiska kasy”, to gdzie mają żyć ryby ? Albo łowimy turystów, albo ryby. Jeśli już chcemy mieć i to, i to, to trzeba odpowiednio zarządzać przestrzenią i jego funkcjami. A tutaj mamy chaos. Lokalne strategie rozwoju to zbiory pobożnych życzeń, a nie analiza możliwości i realnych celów.
Nie widać jednak konfliktu na linii turystyka-rybacy.
Bo rybacy swoje środki sami inwestują w turystykę. Rybak ma kuter, ale często też pensjonat, sklep lub smażalnię. Daje się zauważyć, że zdolność do nadmiernej eksploatacji dostępnych zasobów przenoszona jest z rybołówstwa do turystyki. Widać jak wiele przestrzeni potrzebne jest by łowić więcej i więcej turystów. Na półwyspie jest jej mało, a i przyroda potrzebuje jej dla siebie. Można założyć, że połów turystów będzie trwał do wykończenia posiadanej przynęty. A są nią plaże (w coraz mniejszym stopniu naturalne), oryginalny, ale degradowany z każdym rokiem krajobraz i lokalne ryby, których ze znanych już powodów nie chce przybywać. Odczuwa się też deficyt spokoju, który niezbędny jest letnikom z dużych aglomeracji.
Też nie bardzo lubię tutaj przyjeżdżać w sezonie.
Nie jest pan jedyny. Ale zwolenników letniskowego władysławowskiego gwaru i straganów jest wielu.
Taki jarmark?
Według mnie to szpeci miasto. Inni mają inny na to pogląd. Może to taka nowa polo-estetyka. Może kiedyś będzie kultowa. Na razie coraz więcej pocztówek z naszego rejonu to zdjęcia robione z lotu ptaka. Zbliżenia są niebezpieczne. Tu, w Helu, chyba jeszcze najbardziej staramy się dbać o oryginalność, a czasem uda się zachować i historyczną autentyczność. Teraz organizujemy kolejny raz Dzień Ryby. Ta impreza o cechach edu-eko-artu, inna niż w okolicznych miejscowościach. Tymi środkami będziemy się starali się uzmysłowić innym, jak dobrobyt wielu helan bezpośrednio lub pośrednio zależy od wielkości zasobów i zdrowia tutejszych ryb. Te z kolei, zależą od jakości przyrody, którą my, ludzie żyjący w zlewisku Morza Bałtyckiego, mamy pod opieką i na którą tak silnie oddziałujemy.
Innym walorem Helu jest to, że jest to miasteczko po części akademickie no i ma fokarium, które tak bardzo uczyniło je popularnym. To uboczny efekt naszej pracy badawczej i edukacyjnej, nie planowaliśmy tego, ale stało się. Jesteśmy silnym „wydłużaczem” turystycznego sezonu oraz celem weekendowej oraz edukacyjnej turystyki. Drugim takim turystycznym ale i pro-przyrodniczym produktem stał się Park Wydmowy. Bywa na nim ok. 270 tysięcy ludzi rocznie. Na bazie tego doświadczenia przygotowaliśmy założenia do podobnego parku na Helskim Cyplu. Kanalizuje on ruch 490 tysięcy ludzi. Gdyby nie ta inwestycja, to część ludzi zapewne spacerowała by po chronionych wydmach, a utrata wydm szarych to brak rozliczenia się z Unią Europejską w dziedzinie ochrony przyrody na obszarach Natura 2000.
Chyba za bardzo się tym na razie nie przejmujemy.
Ale kiedyś to poczujemy. Kary będą nieuniknione, jeśli nie będzie poprawy. Trzeba umieć się rozwijać cywilizacyjnie, nie niszcząc gatunków i siedlisk uznanych za wartościowe dla całej unijnej społeczności.
Czytałem, że jest coraz gorzej: spadek populacji bocianów, przełowienie, niszczenie siedlisk.
No tak, liczba przykładów negatywnych rośnie. Ale fok szarych mamy coraz więcej – trzydzieści dwa tysiące. Pracujemy z innymi krajami bałtyckimi nad tym od ponad dwudziestu lat.
A co z morświnami?
Kiepsko.
Ale wszedł w życie program ochrony morświna.
Nie.
Nie został przegłosowany?
Jeszcze nie był oficjalnie procedowany. Specjaliści zrobili wszystko, co było potrzebne, wykonaliśmy gigantyczny projekt Sambah. Trzysta detektorów nasłuchiwało morświny w całym Bałtyku.
I wyszło, że jest ich 450.
Tak. Potwierdziła się wielkość wskazująca na krytyczne zagrożenie tego gatunku w Bałtyku. Teraz dodatkowo wiemy, gdzie się koncentrują. Nasze wody nawiedzają głównie zimą i wiosną. I co z tego? UE zapłaciła, są dane do zarządzania ochroną gatunku, zmierzającą do usuwania zagrożeń. Ale nie dziej się wiele. WWF apelował do ministra, by podjął dalsze prace nad krajowym program ochrony morświnów. Zebrano sto tysięcy podpisów. Uzyskali obietnicę, że sprawa niebawem ruszy. Co będzie, gdy Ministerstwa Rolnictwa tradycyjnie zaprezentuje odmienne stanowisko uznając, że np. program ograniczy rybołówstwo, a Ministerstwo Infrastruktury np. może być przeciwne, bo coś tam innego… I sprawa się znowu będzie się odwlekała. A jeszcze projekt musi podlegać konsultacjom społecznym. Jak się wszyscy wypowiedzą, to minister podejmie decyzję, czy ten plan przyjmuje. W tej czy innej formie, bo może go zmodyfikować. Miną jeszcze co najmniej dwa lata. Przypomnijmy, że mówimy o gatunku od lat ściśle chronionym.
A co z projektem morświnarium?
To też jeszcze długa droga. Uniwersytet Gdański posiada odpowiednie tereny. Niedługo otworzymy dyskusję nad tym projektem. Musimy mieć społeczną akceptację. Doświadczenia z fokami i fokarium zachęcają nas, by iść tą samą drogą.
W kontrze do naszych idei powstają plany budowy komercyjnych delfinariów służących rozrywce. Nikt wprawdzie takich w Europie już nie buduje, podobnie jak ubywa cyrków z żywymi zwierzętami. Robert Biedroń nie wpuścił takiego cyrku do Słupska, podobnie chyba jest w Gdyni.
Dopóki Wojciech Szczurek i Jerzy Zając zarządzają w tym mieście, także tam zwierzęta nie mają służyć rozrywce. Są w Europie nowe ośrodki rehabilitacyjno-badawcze, w których tylko przy okazji eksponuje się gatunki wymagające większej społecznej atencji. Są to zwykle zwierzęta, których już nie można wypuścić. Trwale chore, które codziennie muszą być zaopatrywane w odpowiednie lekarstwa. Wydaje się jednak, że samorządowcy ochoczo starają się wesprzeć inwestorów wodnych cyrków i chcą przy tej okazji na tym zarabiać. Czy nie dotarła do nich informacja, że to rzecz etycznie bardzo wątpliwa?
A wracając do świata za pięćdziesiąt lat – jakie pan dostrzega trendy?
Myślę, że jeszcze przez trzydzieści lat będziemy niszczyć środowisko, a potem zaczniemy wydawać bardzo duże pieniądze na jego odtwarzanie. Gdy przekroczymy pewną barierę, zrozumiemy, że stworzyliśmy rzeczy zbędne i zniszczyliśmy potrzebne. Będziemy starali się środowisko renaturalizować. Na półwyspie zamkniemy kempingi, a ziemię wykupimy pod potrzeby rewitalizacyjne, w nadziei, że naturalność siedlisk powróci. Wjazd na półwysep będzie limitowany. Miejsce na parkingu trzeba będzie bukować tak, jak robimy to dziś w przy rezerwacji hotelu. Na prawdziwy odpoczynek – na pustkowiu – będzie stać tylko najbogatszych. Biedniejsi będą stłoczeni w koncentracyjnych obozach turystycznych, przenosząc się w czasie urlopu z ogrodzonego osiedla mieszkaniowego do ogrodzonego osiedla turystycznego, z tą różnicą, że w osiedlu wypoczynkowym nie będą musieli chodzić do pracy. Reszta Europejczyków, ta zamożniejsza, będzie raczej odpoczywać na pustkowiach Syberii niż u nas.
Na razie wakacyjne gusta Polaków kształtują głównie reklamy w telewizji.
Helu nie stać na takie reklamy, nas jest tu tylko ok. 3-4 tysięcy. Można jednak być popularnym i bez reklamy. Problemem jest raczej liczba odwiedzających nas letników. „Pojemność ekologiczna” półwyspu zdaje się wyczerpywać, a turystów przybywa. Hel jest w lepszej sytuacji niż reszta miejscowości półwyspu – ma wiele wspaniałej przyrodniczej przestrzeń i bardzo dużo powojskowych terenów do zurbanizowania (oby było to estetyczne). Zarabianie pieniędzy latem było tu zawsze niezwykle łatwe. Finezji wymaga pozyskiwanie dochodów z turystyki między wrześniem a czerwcem. Myślę, że największy potencjał tkwi w turystyce edukacyjnej. Dzieci i młodzież coraz częściej przyjeżdżają na wycieczki, zielone szkoły. U nas mamy Błękitną Szkołę – uczymy o przyrodzie morza. Są w Helu też wspaniałe muzea. Można się podciągnąć z historii, etnografii, tradycji patriotycznych. Mam nadzieję, że za owe 50 lat Hel będzie synonimem takiej turystyki, wcale nie jednodniowej, oraz turystyki rehabilitacyjnej. Mamy ku temu podstawy, tylko trzeba to rozwinąć. Osób potrzebujących miejsca do podratowania zdrowia będzie przybywało. Młodzi helanie już powinni się pod tym kątem kształcić. Praca murowana.
No i w końcu może Hel będzie gminą powiatu gdyńskiego, gdyż jesteśmy dla siebie naturalnym i najbliższym zapleczem rozwojowym, bo całorocznym. Czas, by umocnić dwunastomiesięczny publiczny transport przez zatokę. A potem dokonać korekty na mapie administracyjnego podziału kraju. Setki lat byliśmy miastem Gdańska, teraz należymy do Pucka. Gdynia straciła port rybacki, potrzebuje też większych plaży, bo jej podklifowe większe już nie będą. Jesteśmy w zasięgu wzroku gdynian, my też niemal codziennie widzimy na horyzoncie jej rosnący potencjał. Myślę, że czymś naturalny może być praca helan w Gdyni, a gdyńskich specjalistów w Helu. Jest zatem perspektywa.
Ale czy mentalnie do niej dojrzeliśmy?
Nie wiem. Zmiany są w rękach polityków i ich wyborców.
prof. dr hab. Krzysztof Skóra – biolog, specjalista z zakresu ichtiologii (biologia i ekologia ryb strefy przybrzeżnej Bałtyku), oceanografii biologicznej, ochrony przyrody morza i ssaków morskich. Jest profesorem zwyczajnym oraz dyrektorem Stacji Morskiej Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego na Helu.
Tekst powstał w ramach projektu Stacje Pogody (Weather Stations) współtworzonego przez Krytykę Polityczną, który stawia literaturę i narrację w centrum dyskusji o zmianach klimatycznych. Organizacje z Berlina, Dublina, Londynu, Melbourne i Warszawy wybrały pięcioro pisarzy do programu rezydencyjnego. Dzięki niemu stworzono pisarzom okazje do wspólnej pracy i zbadania, jak literatura może inspirować nowe style życia w kontekście najbardziej fundamentalnego wyzwania, przed którym stoi dzisiaj ludzkość – zmieniającego się klimatu. Polskim pisarzem współtworzącym projekt jest Jaś Kapela.
**Dziennik Opinii nr 208/2015 (992)