Minęła pierwsza rocznica katastrofy samolotu MH17 malezyjskich linii lotniczych.
17 lipca około szesnastej dwadzieścia ukraińskiego czasu kontrola lotów straciła kontakt z samolotem Boeing 777 malezyjskich linii lotniczych, numer lotu MH 17. Wkrótce w internecie pojawił się film z miejscowości Torez oddalonej trzydzieści kilometrów od granicy ukraińsko-rosyjskiej. Na niebie widać jasną smugę, a po chwili na horyzoncie pojawia się ogromna chmura czarnego dymu. Na pokładzie samolotu znajdowało się dwieście dziewięćdziesiąt osiem osób, w tym osiemdziesięcioro dzieci. Nikt nie przeżył.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy kontrola lotów straciła łączność z malezyjskim samolotem, separatyści na swoich stronach internetowych i na rosyjskich portalach informowali o swoim wielkim sukcesie – zestrzeleniu ukraińskiego samolotu wojskowego An-26. Gdy okazało się, że był to samolot cywilny, informacje pospiesznie kasowano.
Na Twitterze „premier” nieuznawanej Donieckiej Republiki Ludowej, Rosjanin Aleksandr Borodaj natychmiast oskarżył o ten atak stronę ukraińską i stwierdził, że „ochotnicy” nie mają uzbrojenia, które umożliwia zestrzelenie samolotu z dziesięciu tysięcy metrów. Co innego jednak twierdzą mieszkańcy Torezu, którzy wcześniej widzieli tam system rakietowy Buk, za pomocą którego można zestrzelić samolot. Zarejestrowali go bowiem na filmikach i zdjęciach.
Kiedy w mediach pojawia się informacja o zestrzeleniu samolotu, wraz z dwoma zachodnimi dziennikarzami i ich fikserem jesteśmy w Artemiwsku. Od razu podejmujemy decyzję, że następnego dnia z rana jedziemy do Hrabowe, gdzie leżą szczątki samolotu. Jazda wieczorem nie jest zbyt rozsądnym pomysłem, bardzo łatwo można dostać się pod ostrzał. Nocą obszary ogarnięte konfliktem kompletnie wymierają.
Początkowo tę makabryczną informację przyjęliśmy z niedowierzaniem. – Poczekajmy na potwierdzenie – rzucił jeden z dziennikarzy. Nie mogliśmy uwierzyć, że ktoś wpadł na pomysł zestrzelenia cywilnego samolotu. Informacja szybko jednak się potwierdziła, chociaż wciąż nie było wiadomo, dlaczego tak się stało. Telefony zaczęły się urywać. W knajpie, w której akurat siedzieliśmy, biegaliśmy jak opętani. Dzieląc się informacjami, dzwoniąc, szykując relacje.
Zebraliśmy się po godzinie ósmej, aby jeszcze zdążyć na hotelowe śniadanie, bo zapowiadał się długi dzień. Postanowiliśmy jechać przez Debalcewe – z Artemiwskiem łączy je trasa szybkiego ruchu, a stamtąd jest już tylko kilkanaście kilometrów do miejscowości Hrabowe, gdzie leży większość szczątków samolotu.
Przejazd tą trasą nie jest jednak możliwy, bo separatyści wysadzili most. Zbaczamy więc z głównej trasy i jedziemy przez jakieś pola. Trafiamy na posterunek bojowników. Wyglądają, jakby nigdy nie widzieli dziennikarzy. Postanawiają nas przeszukać.
– Skąd jesteście? – pytam.
– Z Rosji – odpowiada jeden z nich. Robi to jednak w tak flegmatyczny i dziwny sposób, że nie wiem, czy chodzi mu o to, że chciałby, żeby była tu Rosja, czy rzeczywiście jest stamtąd. Po kilku pytaniach rozmowa zupełnie się nie klei. W końcu nas puszczają.
W Debalcewe trafiamy na kolejny posterunek separatystów. Kilka osób w mundurach i z karabinami. Zatrzymują samochód.
– Dziennikarze? Dokumenty – mówi jeden z nich bardzo poważnym głosem. Nie zapowiada się, aby to była miła rozmowa.
Mamy ze sobą akredytacje wydawane przez Doniecką Republikę Ludową. Pokazujemy je od razu, gdy chce od nas paszporty.
– A co to jest? – pyta.
– Wasza akredytacja – mówię.
– Nie słyszałem o takiej – ogląda laminowany kawałek papieru, na którym napisano, że dokument jest wydany przez Doniecką Republikę Ludową. Są wszystkie pieczątki i podpisy.
– Możemy zadzwonić do sekretarz prasowej – mówi fikser, gdy separatysta zaczyna kręcić nosem.
– Nie znam jej.
– To do ministra informacji.
– Jego też nie znam.
Następuje krótka pauza. Nie wiemy, jak go przekonać, że mamy wszystkie niezbędne dokumenty i możemy jechać dalej. W końcu on znajduje odpowiedź.
– Dopóki nie dostanę zgody od dowódcy, musicie tu zostać. Jesteście zatrzymani.
Na pytania nie chce odpowiadać. Każe nam wsiąść do samochodu, być na widoku, nie korzystać z telefonów i nic nie mówić. Po mamy prostu siedzieć i czekać.
Co chwilę, któryś z nich nam się przygląda. Siedziałem z tyłu i zasłaniał mnie fotel kierowcy. Powoli wyciągam telefon z kieszeni i wysyłam SMS-a znajomemu w Kijowie: „Jeśli długo nie będą dawał znać, to znaczy, że jestem aresztowany”. Wcześniej rozmawialiśmy przez telefon, mniej więcej wie, gdzie się znajdujemy.
Po jakichś dwudziestu minutach dostajemy zgodę, aby ruszyć dalej.
– Możecie jechać. Ataman zezwolił – mówi separatysta. – Ale podjedźcie koło stacji benzynowej i weźcie bagaże – nalega.
– Jakie bagaże? – pyta któryś z nas z przerażeniem.
– Z samolotu – odpowiada bojownik.
Rzekomo mieszkańcy mieli je przynieść. Samolot eksplodował w powietrzu, więc jego części i zawartość rozsypała się na obszarze kilkunastu kilometrów od miejsca zdarzenia.
– A po co nam one?
– Weźcie sobie. Nam nie są potrzebne.
– Co mamy z nimi zrobić? Komuś przekazać?
– Nie wiemy.
– W jednej z walizek chyba jest paszport – wtrąca się drugi z bojowników, jakby na zachętę.
Nas jednak nie interesuje zawartość i nie zamierzamy zaglądać do środka. Dostajemy walizkę, plecak i jakiś karton. Fikser pakuje to szybko do bagażnika, bo chce odjechać stamtąd jak najszybciej. Ani on, ani my nie chcemy dyskutować. Chociaż nie mamy pomysłu co z tym zrobić. Ostatecznie decydujemy, że oddamy je na miejscu. W końcu musi być tam ktoś, kogo te bagaże zainteresują.
Dalej droga jest już bardzo prosta. Mijamy jeszcze kilka posterunków, ale tam bojownicy wiedzą, że dziennikarzy mają przepuszczać. Rzucają tylko okiem na akredytację Donieckiej Republiki Ludowej i droga wolna. Chyba dostali jakiś odgórny rozkaz, żeby dziennikarze mieli dostęp do miejsca zdarzenia.
Niecodzienny prezent dowozimy na miejsce katastrofy. Chcemy go komuś przekazać – ratownikom czy jakiejś innej osobie, która jest za to odpowiedzialna. Nikt nie jest szczególnie zainteresowany tym, co przywieźliśmy. Szybko zrozumiałem dlaczego. Te kilka walizek to najmniejszy problem. Po polach walają się ich całe sterty, są porozrzucane na obszarze kilkunastu kilometrów. Tak samo części samolotu. Wraz z nimi częściowo spalone i często bez kończyn zwłoki albo ich pozostałości. Trzeba uważać, gdzie się stawia nogę, bo można nadepnąć na kawałek ciała.
Operator jednej ze stacji telewizyjnych zrobił krok w tył. Pod nogą poczuł coś miękkiego. Twarz miał zwróconą w moją stronę. Pojawił się na niej straszny grymas. Powoli odwracał głowę w stronę swojej stopy, obawiając się najgorszego. Okazało się, że to tylko błoto.
Znowu na mnie spojrzał, tym razem z ogromną ulgą.
Na jednym z pól, gdzie znajdowała się większość bagaży, od wczoraj nic nie zrobiono ze zwłokami. Jak leżały, tak leżą – nieprzykryte. Służby ratunkowe, straż pożarna i medycy kręcą się bez celu. Potem biorą się za naprawianie uszkodzonej sieci elektrycznej. Dopiero po kilku godzinach zebrano grupę górników, która prawdopodobnie poszła szukać ciał. Inni dalej ustawiają białe chorągiewki, za pomocą których zaznaczają zwłoki i szczątki. Nie wiadomo co się tu dzieje. Ratownicy nie chcą udzielać komentarzy. Każą dzwonić do rzecznika prasowego, ale ten także nie chce nic mówić.
Poza chorągiewkami i kilkoma taśmami nie ma tam żadnego zabezpieczenia. W zasadzie każdy może dostać się na miejsce katastrofy. Pozostałości po samolocie, pasażerach i ich rzeczach nie są w żaden sposób chronione. Na drodze, tuż przy szczątkach samolotu, stoi kilku mieszkańców z okolicznych miast i wiosek. Wielu z nich płacze lub ma łzy w oczach.
Kilkaset metrów dalej leżą szczątki kadłuba. Na wczorajszych kadrach z rosyjskich mediów było widać, że tam również znajdowały się ciała. Dzisiaj ich nie ma. Został tylko wrak. Co się z nimi stało? Najpopularniejsza teoria jest taka, że bojownicy zabrali je, bo w nich znajdowały się odłamki, dzięki którym można było poznać, że w kadłub samolotu uderzyła rakieta.
Na miejsce przyjechał Paweł Gubariew, jeden z przedstawicieli separatystów Donieckiej Republiki Ludowej. Jest z ochroną, ale znalazł się tu chyba tylko po to, aby się pokazać mediom. Na większość pytań dziennikarzy odpowiada: – Nie jestem w stanie tego skomentować. – Twierdzi jednak, że to nie oni zestrzelili samolot, a Ukraińcy z obwodu dniepropietrowskiego. To prawie sto dziewięćdziesiąt kilometrów od miejsca katastrofy. Gubariew chce sam dowiedzieć się czegoś więcej i przekazać to dziennikarzom. Dzwoni więc do „premiera” Donieckiej Republiki Ludowej, rosyjskiego piarowca Aleksandra Borodaja. Ten jednak nie odbiera.
– Spróbuję jeszcze raz – mówi nieco speszony Gubariew.
Za drugim razem to samo. Komórka Borodaja milczy. Więcej dzwonić nie próbował. Ta sytuacja przy okazji potwierdziła, jak niewiele znaczy Gubariew w Donieckiej Republice Ludowej i że stery już dawno trzyma tu kto inny.
W tle tego wszystkiego słychać eksplozje. To artyleria. Jak podaje źródło separatystów, przystąpili oni do kontrataku w obwodzie ługańskim i próbują rozbić znajdujące się tam siły ukraińskie. – Strzelają od samego rana. Muszą się tam toczyć ciężkie walki – mówi mieszkająca w pobliżu miejsca katastrofy Oksana.
Pociąg pełen zwłok
Dopiero po trzech dniach zaczęto zbierać zwłoki, które leżały na polach. Grupa ekspertów z Doniecka miała oglądać ciała. Skąd jednak są ci eksperci i czy wiedzą, co robią? Nie wiadomo.
Według strony ukraińskiej separatyści wywożą ciała do Rosji, a przynajmniej niektóre z nich. Te, które mogłyby wskazywać na zestrzelenie samolotu. To one zniknęły pierwszej nocy z okolic kadłuba. Początkowo nieznany był też los czarnych skrzynek. Separatystyczne „władze” nie były pewne, czy są w ich posiadaniu – jednego dnia twierdziły, że tak, drugiego, że nie. Dopiero czwartego dnia po katastrofie czarne skrzynki zostały przekazane delegacji malezyjskich linii lotniczych.
W ciągu dnia miejsca katastrofy pilnuje grupa separatystów. Ich dowódca to „Ponury” – ten, którego zdjęcia z pluszową małpką obiegły cały świat. Ma ze sobą identyfikator w barwach nieuznawanej Donieckiej Republiki Ludowej, na którym widnieje napis: „Prokuratura Generalna”. Nie chce jednak podać swojego imienia i nazwiska. To on dwa razy oddał strzał w powietrze – pierwszy raz, gdy próbowała na miejsce zdarzenia dostać się misja OBWE. Następnego dnia w taki sam sposób postanowił przekonać dziennikarzy, żeby się odsunęli. Skutecznie.
Gdy misja OBWE drugi dzień z rzędu próbowała dostać się na miejsce katastrofy, wraz z nią przyjechało kilka innych pojazdów. Było w nich około trzydziestu ludzi z bronią, którzy mieli na sobie oznaczenia zdelegalizowanej formacji milicyjnej Berkut, a także kilkudziesięciu separatystów ze Słowiańska – najbliższe otoczenie Igora Girkina, „dowódcy wojskowego” Donieckiej Republiki Ludowej. Wśród nich spotkałem dawnego rzecznika prasowego „zielonych”. Był tam także „lokalny dziennikarz” – tak o sobie mówił w kwietniu. Teraz miał na sobie mundur, a w ręku karabin. Jak powiedział mi jeden z rosyjskich dziennikarzy, przedstawia się jako były rzecznik prasowy Girkina. To właśnie Girkin sprawuje w zasadzie pełną kontrolę nad terytoriami zajętymi przez separatystów w obwodzie donieckim. Wygląda też na to, że to on ma decydujące słowo w sprawie działań w strefie katastrofy.
Separatyści niemal od razu zaczęli obwiniać o zestrzelenie boeinga stronę ukraińską. Od razu pojawiły się alternatywne koncepcje winy Ukraińców. Pierwsza była teoria Gubariewa o samolocie zestrzelonym jeszcze w obwodzie dniepropietrowskim. Inni uważali, że boeinga zestrzelił ukraiński myśliwiec SU-27. Potem, że Ukraińcy chcieli zestrzelić samolot z Putinem na pokładzie, ale pomyliły się im samoloty.
Oczywiście wszyscy liderzy „Donieckiej Republiki” twierdzą, że nie mają na wyposażeniu rakiet Buk. Informacji o tym, że sami pisali i mówili co innego, nie przyjmują do wiadomości.
Najbardziej szokującą wersję wydarzeń przedstawił Girkin. W wywiadzie, który ukazał się na separatystycznym portalu Rosyjska Wiosna, stwierdził, że „większość zwłok była «stara»”. Ich ciała były „całkowicie pozbawione krwi”. Sugerował tym samym, że był to samolot medyczny.
Prezydent Rosji Władimir Putin z kolei beztrosko wyznał, że skoro samolot spadł na terytorium Ukrainy, winę ponosi za to strona ukraińska. Niezależnie od tego, kto strzelał do samolotu.
Wywiad dla agencji Reutersa z Aleksandrem Chodakowskim, dowódcą ukraińsko-rosyjskiego batalionu „Wostok”, w którym przyznaje, że systemy rakietowe Buk, za pomocą którego zestrzelono samolot, są na wyposażeniu separatystów, jest w zasadzie formalnością. Liczba dowodów, które o tym świadczą, jest już wystarczająca, żeby mówić o tym z przekonaniem. Chodakowski przyznaje także, że to nie był system przejęty od ukraińskiej armii, a jakiś, który przyjechał z obwodu ługańskiego pod flagami separatystów. Niewykluczone, że z Rosji. Jak twierdzi, po zestrzeleniu samolotu buk zniknął z tego miejsca, aby nie było dowodów. Chodakowski obarcza jednak winą za tę tragedię Ukrainę, która sprowokowała całą sytuację. To jej samoloty miały latać w tych okolicach. Po opublikowaniu wywiadu dowódca „Wostoku” przekonywał na rosyjskich stronach internetowych, że nic takiego nie powiedział. Tym samym został złapany na kłamstwie – Reuters opublikował nagrany fragment rozmowy, w którym dokładnie padają wspomniane wcześniej słowa.
Jak wspomniałem, zwłoki zaczęto zbierać dopiero trzeciego dnia po zestrzeleniu, kiedy już czuć było od nich odór. Nie jest jasne, dlaczego potrzebowano na to tyle czasu. Oczywiście powodem mogło być śledztwo, ale jak wyjaśnić, że z okolic, w którym znajdują się szczątki kokpitu, zwłok nie było już następnego dnia. Podobnie zresztą było z bagażami pasażerów, w których ktoś musiał grzebać. Trzeciego dnia na stercie bagaży ustawiono rozbity komputer, a obok dwie butelki alkoholu ze strefy wolnocłowej. To chyba miało uwiarygodnić, że nikt niczego nie ukradł. Biorąc jednak pod uwagę, że tylko mała część obszaru katastrofy jest pozornie zabezpieczona, jest to mało prawdopodobne.
Zwłoki pakowano do worków i układano wzdłuż drogi. Potem wsadzano je do ciężarówek z chłodniami i gdzieś wywożono. Dokąd? Pojawiały się sprzeczne informacje. Jedni twierdzili, że ciała były w donieckiej kostnicy, ale potem je wywieziono. Dziennikarzy, którzy przyjechali do Doniecka, aby to sprawdzić, aresztowano.
Ostatecznie okazało się, że pociąg z niemal dwustu ciałami stoi na dworcu w Torezie – lokomotywa, cztery wagony chłodnicze i jeden dla obsługi. Początkowo nikt nie był pewien, czy to na pewno ten pociąg. Ani maszynista, ani inne osoby, które wchodziły do pociągu, nie były zbyt skore do rozmowy. Pracownicy dworca chętniej udzielali komentarzy, ale nie wiedzieli zbyt wiele. – Gdy przyszłam do pracy o siódmej, to pociąg był już załadowany i na chodzie – mówi pracująca na dworcu Weronika. Do ostatniej chwili nie był też znany kierunek odjazdu pociągu. – Czekamy na dyspozycję – dodała bezradnie.
Dopiero, gdy zacząłem krążyć wokół pociągu, zobaczyłem, że jedne drzwi się nie domykają i zostaje tam minimalna szczelina. Obsiadły ją muchy i było czuć straszny odór rozkładających się ciał. Pod drzwiami w kilku wagonach widać było świeże plamy, podobne do tych na dworcu.
Osoby mieszkające w pobliżu widziały, jak o północy przyjechały przynajmniej trzy ciężarówki z ciałami. Od razu rozpoczęto załadunek. Na parkingu, gdzie stały ciężarówki, jest rozsypany piach. Od niego też czuć odór.
Ostatecznie pociąg ruszył do Charkowa, a tam ciała zostały przekazane dalej.
Wielu Ukraińców uznało, że to musi być przełomowy moment konfliktu. – Mam nadzieję, że na Zachodzie w końcu się przebudzą i podejmą adekwatne działania – mówi mi Wołodymyr z Dniepropietrowska, który służy w ukraińskiej armii. Jego nadzieja nie była odosobniona. Okazała się jednak płonna. Ukraińska wojna znowu wróciła na swoje tory – stała się problemem, który ma się rozstrzygnąć między Ukrainą a Rosją.
***
Jest to fragment książki Pozdrowienia z Noworosji Pawła Pieniążka
Wojna na Ukrainie zaskoczyła Europę, która przywykła do „odwiecznego” pokoju w pobliżu swoich granic. Jak się okazało, niesłusznie. Po dramatycznych wydarzeniach na kijowskim Majdanie i rosyjskiej aneksji Krymu akcja przeniosła się do Donbasu, gdzie prorosyjscy separatyści zamarzyli o nowym regionie Rosji – Noworosji. Nieliczne początkowo demonstracje przeistoczyły się w otwarty konflikt zbrojny podsycany i wspierany przez władze w Moskwie.
Paweł Pieniążek na bieżąco relacjonował te wydarzenia dla polskiej prasy, radia i telewizji. Był pierwszym dziennikarzem, który dotarł do wraku zestrzelonego przez separatystów samolotu malezyjskich linii lotniczych. W Pozdrowieniach z Noworosji opisuje tragikomiczne narodziny konfliktu i jego tragiczne konsekwencje – katastrofę humanitarną, zniszczone miasta i zdruzgotane marzenia ludzi o normalnym życiu.
**Dziennik Opinii nr 198/2015 (982)