Możemy się obudzić w zupełnie konserwatywnym kraju.
Jakub Dymek: Czy żeby wierzyć dziś jeszcze w parlamentarną lewicę trzeba więcej nadziei czy cierpliwości?
Paulina Piechna-Więckiewicz: Potrzeba obu. Przez 25 lat nie udało się lewicy ukończyć „długiego marszu”, przydaje się więc nadzieja. Ale też cierpliwość, bo trzeba czasem wybaczyć błędy, które po drodze popełniono. Trzeba też przekonywać ludzi, że sam podział na prawicę i lewicę czy socjaldemokrację jest w ogóle istotny. Bo coraz częściej można usłyszeć, że w polityce przestało chodzić o ideologię, liczy się tylko załatwianie konkretnych problemów. To destrukcyjne podejście, bo bez rozróżnienia na lewicę i prawicę wypłukuje się kanon spraw istotnych i nawet zajmowanie się tak oczywistymi – wydawałoby się – tematami, jak praca i prawa pracownicze, zaczyna być poddawane w wątpliwość. Zaraz pojawia się pytanie: „kto dziś w ogóle jest pracownikiem?” Albo powtarza się, że „robotników już nie ma”, a fabryki sprywatyzowano. Do tego dochodzą kwestie światopoglądowe – w Polsce już nie trzeba być lewicowcem, żeby wierzyć w pakiet progresywnych postulatów; to jest coraz częściej domena liberałów. Ale jak można być postępowcem tylko w połowie? Trzeba być spójnym…
Ale zanim powiesz, czego trzeba, należałoby zacząć od tego, co jest. A jest tak, że w Polsce rządzi od siedmiu lat partia faktycznie postpolityczna, która na te żądania ideowej spójności jest kompletnie głucha. I która robi dokładnie to, co krytykujesz: stroni od ideologii, załatwia „sprawy”, przeprowadza Polskę przez kryzysy. A ludzie dalej na nich głosują.
To prawda, zwycięstwa Platformy Obywatelskiej każą zapytać, czy jakakolwiek spójna tożsamość polityczna jest jeszcze potrzebna. Ale są badania, które pokazują, że PO jest postrzegana przez wyborców jako partia dużo bardziej socjalna niż faktycznie jest; dużo bardziej niż SLD i PiS. Tymczasem jeśli spojrzymy na ustawy Platformy, obronę konkretnych grup interesu i jej politykę społeczną, zobaczymy, jak jest naprawdę. Potwierdza się więc znana i zgrana opowieść o dobrym PR partii rządzącej, ale także coś jeszcze: wizja rozwoju Polski jakoś pomieszała się wszystkim z gwarancją względnego pokoju społecznego i stabilizacji politycznej. Wydaje się, że skoro PO osiągnęła to drugie, to wynika to z jej programu społecznego. I tak Platforma wygrała bitwę o „postęp” i „przyszłość”. Więcej, gdyby zapytać Polki i Polaków, kto wprowadził nasz kraj do UE, to wiele osób z pewnością powiedziałoby, że Donald Tusk, dziś „prezydent Europy”. A przecież to był największy sukces lewicy w tym 25-leciu. SLD i lewica muszą dziś walczyć więc zarówno z zawłaszczaniem jej postulatów i sukcesów z poprzednich kadencji, jak i z postpolityką PO oraz z bezczynnością prezydenta z tej formacji, który nie bierze udziału w ważnych sporach ani nie prowadzi żadnej realnej polityki, poza polityką „historycznej zgody” z Dmowskim i Giertychem.
Owszem, możemy wciąż mówić, że Platforma pożarła już wszystkie pomysły lewicy – samej PO jest to zresztą bardzo na rękę – ale fakty pozostają takie, że rząd rzeczywiście lepiej komunikuje swoje sukcesy w polityce społecznej, niż lewicowej opozycji udaje się je krytykować. Dlaczego?
Sukcesy? PO rządzi już siedem lat i musi walczyć z kryzysem demograficznym, który sama po części sprowokowała.
Stąd zdjęcia polityków z dziećmi i moda na mówienie o nowych rozwiązaniach, od Karty Dużej Rodziny po program dla seniorów. Ale rząd nie zajmuje się tym, jak spowodować, żeby Polki i Polacy w ogóle chcieli mieć dzieci. Całe moje pokolenie – mam 31 lat – zastanawia się, czy je na to stać, a rząd kieruje swoją politykę do tych, którzy już dzieci mają…
A urlopy rodzicielskie?
To dobre rozwiązanie i nie mam zamiaru go krytykować. Ale czy jakkolwiek ułatwia się matkom powrót na rynek pracy? Czy raczej jest tak, że słuszny skądinąd roczny urlop dyskryminuje kobiety, które z niego korzystają? Pracodawca wciąż ma ostatnie słowo; jego interes pozostał nienaruszony, bo ta grupa to trzon elektoratu PO. W Warszawie zastanawiano się na przykład, czy nie zrezygnować z pewnej liczby miejsc w żłobkach dla najmłodszych, bo przecież są długie urlopy macierzyńskie i kobiety mogą zająć się dziećmi. Zamiast systematycznie poszerzać wybór dla kobiet i pozwolić im decydować, postanowiono wykorzystać tę sytuację, aby choć częściowo pozbyć się odpowiedzialności za rozwój usług publicznych. A czy w przypadku żłobków do tej pory było się czym pochwalić? Chyba nie, bo nikt nawet nie jest w stanie udzielić precyzyjnej informacji, ilu miejsc w stolicy brakuje. Wiemy jedynie, że w kolejce czeka 5 tys. osób. Podobnie ma się sprawa z in vitro i wieloma innymi sprawami społecznymi, które pokazały że Platforma nie jest i nie stanie się partią progresywną, ale co najwyżej „socjalno-konserwatywną”.
To dlaczego do tego samego elektoratu mieszczańskiego i średnioklasowego, do którego trafia „socjalno-konserwatywna” Platforma, nie zwraca się SLD? Opłaca się o tę grupę bić, proponować jej jakąś mieszankę państwa socjalnego i liberalnego, a w Sojuszu są politycy i polityczki średniego pokolenia, którzy mogliby wiarygodnie taką opcję reprezentować.
Mieliśmy wiele ważnych projektów społecznych, które był dużo odważniejsze od pomysłów PO. Właściwie w pojedynkę prowadziliśmy w tej kadencji dyskusję o umowach śmieciowych, a Leszek Miller objeżdżał Polskę z Janem Guzem, mówiąc o konieczności podwyżki płacy minimalnej. Ale czy to coś zmieniło? Jest chyba jakiś problem z komunikacją. Sama odbyłam dziesiątki rozmów z ludźmi, którym mówiłam o programie, o naszych inicjatywach legislacyjnych. O tym, że robimy istotne rzeczy, o których mogli nie słyszeć. Że gdyby chcieli sprawdzić na własne oczy, co robimy i z czego się wywiązujemy, to jest specjalna strona internetowa klubu poselskiego SLD, która to umożliwia. I zdarzało mi się słyszeć w odpowiedzi, że „i tak jest was za mało, nic nie zrobicie”. A jeśli ludzie tak myślą, to nigdy partia spoza układu PO-PiS nie będzie miała szansy rządzić. Mowa zresztą nie tylko o SLD, ale partii lewicowej w ogóle, bo nawet wyborcy deklarujący poglądy lewicowe i sympatię dla lewicowych rozwiązań politycznych w końcu głosują na PO – tylko po to, żeby PiS nie doszedł do władzy.
Wyborcy premiują też nowość, czego dowód dostajemy właściwie w każdych wyborach.
Nie można liczyć na premię za nowość, jak się jest partią od dawna obecną w polityce.
No i właśnie do tego piję, może szyld wam się po prostu zdążył już zestarzeć? I to w sposób, który domaga się realnej zmiany, nie kolejnego liftingu?
Szyld SLD wciąż ma swoich wyborców, pokazały to nawet wybory samorządowe, w których zagłosowała na nas stabilna grupa ludzi. Ale pytanie, czy możemy się zmienić, jest istotne. Ta dyskusja trwa. Jest zgoda, że powinniśmy się otwierać – na wszystkie nowe ruchy w polityce, na ruchy miejskie, nawet jeśli wiemy, że ich wynik wyborczy na razie nie jest imponujący. Ich postulaty okazały się bardzo ważne nie tylko ze względu na ich „nowość”, ale realne znaczenie dla ludzi. Tematy, które zostały wprowadzone przez ruchy miejskie, zdominowały kampanię samorządową. Ruchy miejskie udowodniły tradycyjnym partiom, że trzeba i warto poszerzać ofertę.
Wspólna lista „Lewica Razem”, jaką ruchom miejskich, komitetom lokalnym i niezależnym proponował Leszek Miller, nie miała szans powodzenia. Zaufanie dla nowych inicjatyw wzięło się z ich nowości właśnie i odcięcia od starych partii. Tymczasem SLD znów zaproponował im wejście w stare koleiny i liderski, scentralizowany model działania.
Ja bym najpierw przypomniała, skąd wziął się Sojusz. A wziął się z naprawdę szerokiej koalicji najróżniejszych ruchów społecznych i politycznych, które umożliwiły kiedyś przekształcenie SdRP w Sojusz. Tylko że były to lata 90., gdy nie mieliśmy jeszcze do czynienia z tak wielką nieufnością wobec polityków. Dziś wygrywa antypolityczność – weźmy takie Miasto Jest Nasze i inne ruchy, które uznały, że wszystko, co nie jest partyjne, jest z definicji lepsze. Nie zastanawiamy się, co się dzieje potem z takimi ruchami. A okazuje się, że jeśli nie mamy elementarnych podstaw we wspólnej idei, która nas łączy, to bardzo trudno taki ruch utrzymać. Miasto Jest Nasze tego nie miało, dlatego szybko nastąpił rozłam.
Teraz słyszę od wyborców, że ruchy miejskie ich zawiodły. A zawiedzionym można być podwójnie, bo dochodzi do tego oczekiwanie, że ruchy miejskie są lewicą.
Przykład MJN pokazał, że bycie nowym nie oznacza wcale lewicowości. I nawet jeśli nie oznacza też jednoznacznej prawicowości, to co mają myśleć lewicowi wyborcy, którzy im zaufali, że będą ruchem prospołecznym i progresywnym? W apartyjności też można się zapomnieć i przeszarżować.
Jeśli lewicowych wyborców zawiodło Miasto Jest Nasze, to kandydatura Magdaleny Ogórek na prezydentkę powinna być dla nich ulgą. Ogórek zawiodła związane z nią lewicowe nadzieje tak szybko, że nie będzie tego zaskoczenia, co w przypadku MJN.
Kandydatka nie ma takiego samego programu jak SLD. Ważne dla mnie będzie na pewno, co powie na temat rynku pracy dla młodych, wyzwań, jakie za sobą niesie demografia. Jestem zdeklarowaną feministką, dlatego istotne jest dla mnie też to, co dr Ogórek zamierza w sprawie praw reprodukcyjnych, ponieważ prezydent Polski na pewno będzie musiał lub będzie musiała zmierzyć się z tym tematet. Spraw światopoglądowych nie da się uniknąć w tej kadencji, in vitro czy związki partnerskie będą przedmiotem procesu legislacyjnego.
Martwi mnie oczywiście fala seksizmu, która spotkała Ogórek właściwie od razu. Komentarzy w internecie nie warto nawet cytować, ale niestety podobny odruch miały duże media. Jestem usatysfakcjonowana, że kandydatką jest kobieta, bo uważałam od początku, że należy otworzyć się na to wyzwanie i na dyskusję o miejscu kobiet w polskiej polityce. Także by zaprzeczyć stereotypom, z którymi kojarzony jest Sojusz. SLD od początku rozważał przecież kandydatury kobiet. Magdalena Ogórek jest dobrze wykształcona i młoda; z tego, co wiemy, chciałaby odnosić się do problemów i potrzeb tej części społeczeństwa, którą pokoleniowo reprezentuje.
Leszek Miller powiedział, że Magdalena Ogórek „symbolizuje zmianę”. I w tym dokładnie leży problem: ona ma być tym, czym establishment SLD nie może i nie chce być.
Trudno nie zgodzić się z Leszkiem Millerem, polska polityka potrzebuje zmiany, także w wymiarze pokoleniowym. Zmarły niedawno Józef Oleksy był być może największym orędownikiem faktycznej współpracy i otwierania się SLD na inne środowiska…
Ale jakiej współpracy? Bo to jest dosyć istotne, jak wyobrażamy sobie, że ona miałaby wyglądać.
Jesteśmy w takim momencie, w którym szczerze sobie musimy powiedzieć, że jeśli nie powiedzie się działalność środowisk progresywnych i lewicowych, to obudzimy się w zupełnie konserwatywnym kraju. Stracimy wpływ na wszystkie istotne decyzje.
Rozwiązaniem może być pomysł koalicji wokół SLD, bo to jest jedyna siła, która jeszcze w parlamencie proponuje projekty bardziej prospołeczne niż Platforma, czy to jeśli chodzi o in vitro, czy związki partnerskie, czy propracowniczy rynek pracy. Bez tego PO pokazałaby swoją prawdziwą twarz i porzuciła nawet umiarkowanie prospołeczne rozwiązania.
Dlatego uważam, że potrzebny jest nam wspólny i otwarty projekt lewicy, a SLD ma zarówno szansę, jak i obowiązek o jego otwartość i powodzenie zadbać.
Popraw mnie proszę, jeśli się mylę, ale mam wrażenie, że we wszystkich kluczowych sprawach – także edukacji seksualnej czy związków partnerskich – mieliście z Twoim Ruchem Janusza Palikota projekty odrębne. To jest to granie na jedność po stronie parlamentarnej lewicy?
Tak, mieliśmy osobne projekty. Ale konsekwentnie głosowaliśmy nawzajem za swoimi propozycjami. W ważnych dla nas sprawach nie było tak, żeby SLD nie poparło propozycji Twojego Ruchu albo odwrotnie. Nie jesteśmy przy tym jednomyślni we wszystkich kwestiach, no i pamiętajmy, że to Janusz Palikot pospieszył się z ogłoszeniem swojego startu w wyborach prezydenckich.
Na lewicy jest jednak olbrzymi deficyt zaufania: góra nie ufa dołowi, dół górze, wyborcy politykom, a organizacje lewicowe sobie nawzajem. Kolejna tymczasowa zgoda między Leszkiem Millerem a Januszem Palikotem, gdyby do niej dla strategicznych korzyści doszło, raczej tego kryzysu nie naprawi. To całościowy problem z dzisiejszym przywództwem SLD i TR: ono nie budzi zaufania.
Z Januszem Palikotem najbardziej poróżniło nas to, że Twój Ruch poparł podwyżkę wieku emerytalnego. To była fundamentalna sprawa, a nie drobne różnice. I za ten ruch Palikota krytykowali go wszyscy na lewicy, nie tylko SLD. Janusz Palikot sam powiedział, że nie jest już lewicowcem. Ale to nie jest jedyny problem, problematyczna jest jałowość tego sporu na lewicy. On toczy się przede wszystkim o personalia i prowadzi do załatwiania jedynie osobistych korzyści. Wszelkie rozmowy o nowej koalicji lewicowej, obejmującej różne partie i środowiska, będą miały sens, jeśli nie będą prowadzone na podstawie programu, a nie tego, kto i jakie dostanie miejsce na liście. Potrzebujemy sporu, ale merytorycznego.
No to może powiedzmy otwarcie, że na drodze kompromisu lewicy parlamentarnej stoją liderzy partii, które takie porozumienie miałyby tworzyć, bo nie są w stanie wyjść poza własne ego?
O ego najlepiej pytać tych, o których ego mowa. Nie można wykluczyć liderów z procesu politycznego. Trudno się upierać, że liderzy są zbędni w organizacjach, które przecież liderów tych powołały i nadały im konkretne uprawnienia. Nie ma dziś partii innych niż liderskie, może poza Zielonymi. I taki system, w którym są liderzy, Polakom i Polkom się podoba, bo na takie partie głosują. Liderzy spajający swoje ugrupowania budzą też większe zaufanie. Spójrzmy, jak się myśli o Tusku, a jak o różnych frakcjach w PO, „schetynowcach” czy innych. Oczywiście, impuls powinien iść z dołu, ale to coś innego niż pozbycie się liderów. Nie sądzę też, żeby partie nie były w stanie się zmieniać. Mamy na to różne dobre pomysły, od współprzewodniczenia, jak w Zielonych właśnie, przez demokrację bezpośrednią, która dobrze działa w SLD i pozwala wybrać przewodniczącego, po idee prawyborów społecznych i kolejne sposoby na podzielenie się odpowiedzialnością i poszerzanie grona decyzyjnego.
Dlatego uważam, że potrzebny jest nam kongres – zgodnie z ideą Józefa Oleksego – bo wciąż tak naprawdę wiele istotnych spraw pozostaje nieprzedyskutowanych. Wiemy, skąd przychodzimy, ale z kim i dokąd chcemy dojść, to wciąż pytanie otwarte.
Paulina Piechna-Więckiewicz – prawniczka, działaczka społeczna i samorządowa, polityczka Sojuszu Lewicy Demokratycznej