Fragment książki Anny Marchewki.
Irena Ewa Szelburg (późniejsza Ostrowska, a jeszcze późniejsza Zarembina) urodziła się 10 kwietnia 1899 roku w Bronowicach pod Puławami. Jest w ruchu przez większość życia. Mieszka w Nałęczowie, Lublinie, Krakowie, Poznaniu, Łodzi, w końcu w Warszawie, do której przywiąże się najmocniej. Po drodze są szkoły, nauczycielskie seminaria, szpitale, domy wypoczynkowe, placówki państwowe – pojawia się i znika Szelburg. Szelburg się zaszywa, krawieckie dziecko, Szelburg milknie, by z czasem snuć opowieści o legendach młodości. Szukam zatem „Ireny” w „Ewie”, „Ireny” przed „Ewą” żyjącej, „Ireny” przykrytej „Ewą” i godzę się z tym, że znajdę samo szukanie.
Ciekawi mnie Ostrowska – być może z powodu zamieszania, jakie wiąże się z tym nazwiskiem. „Irenę” już jako „Ewę” łatwo pomylić z profesor Ewą Ostrowską – obie kobiety połączył ten sam mężczyzna, Jerzy Zbigniew Ostrowski. Jak w serialu, słyszałam, gdy opowiadałam, czym się zajmuję lub czego szukam. Przejmujące uczucie towarzyszy mi i teraz, że nie kończy się ta opowieść, zatacza koła – jedno, drugie, kolejne – i nadziewa je na nitkę z igłą, sznurek korali do zawieszenia na szyi, który zaciska się, zaciska coraz mocniej, dusi Ewę Zarembinę.
Dlatego poszukiwana jest Irena Szelburg, bo może ona wydostanie się z tej pętli i wyskoczy z trupa bajkopisarki prawdziwa kobieta.
To byłby dopiero popis zręczności. To życie na wojnie (nawet w pokoju), to życie sieroce (nawet w małżeństwie) maluje na brązowo, czarno i szaro podobiznę Ewy Szelburg. Czy pod warstwami farby są inne kolory? Czy jest gładkie mięso, bez zrostów, niewyżylone? Tego szuka się w cudzej biografii: świeżego mięsa? Czy o świeże, soczyste, nietknięte mięso chodzi? Szukanie fragmentów opowieści o drugim człowieku, składanie ich w ciało, w całość, to byłby rodzaj kanibalizmu, gdyby przy metaforze „mięsa” zostać i jeśliby założyć, że tropiciele i tropicielki szukają pożywienia. Czasem jednak dzieje się inaczej: to poszukiwana/poszukiwany okazują się ludożercami, połykają tropiciela/tropicielkę może i w głodzie. Między osobą tropiącą a tropioną (nawet nieżyjącą) nawiązuje się szczególnego rodzaju więź. Nie, nie bliskość, ale raczej poczucie uwięzienia. Tropiąca zaczyna szamotać się w poczuciu utraty panowania nad swoją pracą. Odkrywa ze zdumieniem, że zmieniła status: z myśliwego w zwierzynę. Jak to się mogło stać?
W szukaniu Ireny Szelburg (z której wyrosła Ewa Szelburg-Zarembina), w poszukiwaniu śladów obecności w pismach pomagają dodatkowe tropy. „Irena Szelburg” jest prywatna, nie występuje w roli pisarki. Swoje teksty podpisywała pseudonimami (nazwiskiem panieńskim matki: „Elżbieta Kałużyńska”, męskim nazwiskiem: „Marian Kalinowski”, czy krótkim: „Ina”), ale i mocnymi skrótami (na przykład „ESZ”, „E.Sz.O.”), była też w dzieciństwie „Wiewiórką”.
Pogmatwane losy rodzinne, niedostatek, nieuchronnie postępujące przemiany społeczne były dla urodzonego pod Puławami i wędrującego z rodzicami (a właściwie: za pracą ojca) dziecka tak tłem, jak i częścią życia. Choroba zmusiła Antoniego Szelburga do porzucenia wyuczonego zawodu; Elżbieta Szelburg musiała przejąć obowiązki głównej żywicielki rodziny. Krawiectwo było wówczas „naturalnym” zawodem „kobiecym” – inne zajęcia zarobkowe nie wchodziły w grę. W małej miejscowości, jaką był Nałęczów, Elżbieta była zaledwie szwaczką: nie mogła dyktować cen, przyjmowała warunki klientek. Praca zawodowa wykonywana w domu nie przynosiła takiej chluby jak inne rzemiosła. Była raczej zajęciem chałupniczym, przynależnym płci, „naturalnym” uzupełnieniem roli kobiety. Irena Szelburżanka była jedynaczką, szybko wdrażaną do obowiązków domowych. Życie w uzdrowisku, małej miejscowości rozbujanej między przyjazdami a odjazdami letników (Nałęczów zdaje się wisieć na wahadle zegara), nie przypominało w niczym sielskich obrazków. Ze wspomnień autorki Wędrówki Joanny i z jej powieściowych portretów miasta dzieciństwa można wywnioskować, że trudno było w Nałęczowie porządnie odetchnąć. Reni (tak wówczas zdrabniano imię Szelburg) nie groziła żadna konkretna choroba fizyczna; ciążyły za to ubóstwo, społeczne i polityczne podziały.
Wspomnieniowe i prozatorskie książki Zarembiny rysują obraz rodzinnego domu i dzieciństwa. Styl życia Antoniego i Elżbiety Szelburgów wykraczał poza tradycyjne podziały klasowe, ale żyli zbyt wcześnie, by zbudować nową jakość społeczną. Żyli „w procesie”, z którego skorzystała córka. Wypracowywany przez nich model – niedokończony i utopijny – wydaje się być najcenniejszym dziedzictwem pisarki.
Pracujący „ludzie myślący”, jak można nazwać rodziców Szelburg-Zarembiny i stworzonych na ich wzór powieściowych bohaterów, funkcjonują na obrzeżach wciąż konserwatywnego społeczeństwa.
Dorosła i wykształcona Irena Szelburżanka radziła sobie od nich znacznie lepiej.
Antoni Szelburg był wysadzonym z siodła szlachcicem, posłanym do szkoły ogrodniczej po zawód, który miał dać mu utrzymanie. Łączył pracę fizyczną z wykształceniem, świadomością historyczną, polityczną (historie związane z Filipiną, matką Antoniego, z czasów powstania styczniowego są nie tyle wesołe, co dramatyczne), poczuciem wartości, które pozwoliło mu swobodnie przyjmować warunki pracy w nieswoim majątku, a także, w czasach choroby, pracy na rzecz lokalnej społeczności. Szelburg był społecznikiem, ludowcem, prawdziwie przejętym powinnościami, jakie ludzie z jego warstwy mają wobec tych, którym przypadło inne miejsce urodzenia. Poczucie godności i wartości uodparnia, jak się okazało, na niegodne poczynania zamożniejszych, ale podlejszych.
Mała Szelburg wychowywała się w domu złożonym z – wydawałoby się – sprzeczności. Pamięć historyczna i polityczna oraz dbałość o nią, patriotyzm rozumiany jako konieczność walki o język połączone zostały w nim z kultem pracy, emancypacją, znoszeniem uprzedzeń klasowych. Szelburgowie sportretowani przez dorosłą córkę urastają do roli tragicznych herosów, którzy muszą ponieść klęskę w zderzeniu z ograniczeniami społecznymi. Szelburg w swoich książkach pokazuje, którędy przebiegają granice owych ograniczeń: powieściowa Joanna, „przepisana” z postaci matki pisarki, odbija się od ram, które dzisiaj nazwać można genderowymi. Jest żoną, matką, w końcu szwaczką, i odkrywa, że żadna z rewolucji (doświadcza tej z roku 1905, wcześniej ma kontakty z organizacjami socjalistycznymi) nie zmieni podstawowych układów ról społecznych. Wolny rynek miejscowości uzdrowiskowej należy do klientów, którzy potrafią wykorzystywać sytuację małego miasteczka. Nadzwyczaj zdolna szwaczka jest bezkonkurencyjna, ale nie zarobi więcej niż zdecydują się zapłacić klientki. Przyjmie zaniżone wynagrodzenie, bo nie ma innej możliwości zarobku.
W opowieści, która chwaliłaby wolny rynek, zdolności i pracowitość musiałyby przynieść sukces. Szelburg-Zarembina pokazuje w tych zapośredniczonych autobiografiach rodzinnych, że taki scenariusz nie miał prawa zostać zrealizowany.
To nie chałupniczka, choć zdolna, czerpie korzyści z „bezkonkurencyjności”, bo ta działa na jej niekorzyść: nie może zdobyć innych klientek niż te, które zagłosują na nią swoimi pieniędzmi. To rynek zamknięty, który pozwala na bardzo ograniczone pole manewru. Powieściowa Joanna uczestniczy w wydarzeniach, które zapoczątkowały rewolucję 1905 roku. Warszawskie kobiety wyszły na ulicę z głodu, nie po to, by walczyć o godne miejsce dla proletariuszy. To rozróżnienie na proletariuszy i proletariuszki jest w powieści Zarembiny bardzo ważne. Nawet zwycięstwo proletariatu nie przyniesie zwycięstwa proletariuszkom.
Mała Szelburg rośnie w domu, w którym może zaobserwować, jak mało opłacają się, w dosłownym rozumieniu tego słowa, uczciwość i pracowitość. Rozumie (lub też nabiera rozumienia z czasem, analizując okruchy pamięci czy też tę pamięć konstruując), że dzięki niezwykłym rodzicom opuściła „przeznaczone” jej miejsce. Wykształcenie w prywatnej polskiej szkole było rażącą ekstrawagancją w oczach tych, którzy byli lepiej sytuowani i jakby ze względu na to zyskiwali prawo kierowania losami uboższych. Szelburgowie, wysyłając córkę do płatnej szkoły, naruszyli ład społeczny. Dziecko z ubogiej rodziny wysłane do polskiej szkoły zaburzało porządek – powinno pójść do szkoły rządowej, skończyć kilka klas i szybko zacząć na siebie zarabiać, najlepiej w zawodzie wiejskiej nauczycielki.
W świecie przedstawianym przez Szelburg-Zarembinę wyraźnie widać zestaw praw i obowiązków przydzielanych uprzywilejowanym (prawa) i tym nieznaczącym (obowiązki) członkom społeczeństwa.
Kategoria „bezprawia” zdaje się Szelburg mocno zajmować. Jej wykształcenie było w uporządkowanym, zastałym społeczeństwie wybrykiem, nawet występkiem. Szelburgowie zgrzeszyli pychą, chcąc dla swej córki czegoś, co wykraczało daleko poza zasięg praw obowiązujących w miasteczku. Gdyby Szelburg dostąpiła awansu społecznego i objęła stanowisko wiejskiej nauczycielki, mogłaby szybko spłacić dług wobec rodziców i społeczeństwa, mogłaby stać się osobą stosunkowo niezależną. Taka ograniczona emancypacja nie jest żadną emancypacją, wykłada w powieściach Szelburg. To tylko szkodliwe i nierozwojowe spełnianie oczekiwań społecznych, zachowywanie narzuconego porządku. Eksces rodziców Szelburg nie tylko dał jej szansę wyskoczenia z ram nakreślonych przez nałęczowian, ale i pomnożenia tego daru. Szelburg obecnością w szkole Władysława Kunickiego udowodniła (a wyraźniej: przy pomocy rodziców), że ekonomia nieopłacalności przynosi zysk.
Dorastanie Szelburg przypada na trudny (dla niej i nie tylko dla niej) czas. Wojna, śmierć ojca, śmierć matki, kolejna wojna. Trudno budować obraz Szelburg, bo więcej znaków zapytania niż pewników w dokumentach po niej pozostałych. Portret Szelburg musi być domyślny, nie ma innego wyjścia. Kto wie, może nawet samo szukanie będzie musiało wystarczyć. Może jest tak, że Irena Szelburg żyje na wojnie, żyje na wojnie do śmierci, żyje w stanie wojennym, w stanie nieustannego zagrożenia, którego nie może się pozbyć. Może wymyśla taki sposób na zapanowanie nad sobą na terytorium wojennym. Samobójcza w końcu strategia zacierania śladów daje złudzenie kontroli. Uniki to rodzaj wojny partyzanckiej? Szelburg pojawia się i znika, zaciera ślady po obecności, a potem zmyśla zamienniki, tańsze i bardziej kiczowate, dla jednych łatwiejsze do przełknięcia, dla innych całkiem nie do strawienia. Językiem trzeba podważyć te mglistości, trzeba nie dać się uwieść (uwodzi Szelburg w wydaniu Zarembiny, łatwiej przejąć jej język, ale trudniej obrać się z niego).
Szukanie Ireny Szelburg wymaga przeglądania tak wydanych przez Zarembinę powieści, jak i fotografii kilku ważnych dla niej osób. To w portretach innych ludzi zachowały się okruchy Szelburg. Jej rodzice – Elżbieta i Antoni, pierwszy mąż Jerzy Ostrowski, drugi mąż Józef Zaremba. Ważna jest Zofia Nałkowska, bez której nie udałoby się Irenie Szelburg zaistnieć w Warszawie, czyli w „świecie”. Znajomość z Nałkowską, tak inną od niej kobietą, inną pisarką, pozwoliła „dziwożonie” (jak nazywała Zarembinę autorka Granicy) osadzić się w światku literackim. Ze wspomnień Marii Kuncewiczowej wynika, że Szelburg trzymała się w salonie Nałkowskiej zawsze z boku, nawet „snuła się po kątach”, ale jej obecność była zauważalna. W czasie tych wizyt nawiązała znajomości z obrońcami praw robotników, z socjalistami, dzięki którym mogła obserwować i zrelacjonować proces chłopów białoruskich w Kobryniu.
Kolejną postacią ważną w budowaniu portretu Szelburg-Zarembiny jest druga żona Jerzego Ostrowskiego, Ewa Ostrowska, z którą łączyło ją coś więcej niż imię i nazwisko: miłość do mężczyzny, zazdrość i nieuniknione urazy. W portretach tych osób zachowały się ślady obecności Szelburg.
Trzymam w rękach kopię zdjęcia dwojga młodych ludzi. Po lewej – szczupły blondyn. Delikatny wąsik, drobna, trochę nerwowa, postarzona rondem kapelusza twarz – to Jerzy Ostrowski. Były wojskowy, absolwent prawa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, ukochany syn i brat, ceniony pedagog, pisarski rzemieślnik z niezłym darem obserwacji, który sprawdził się w reportażach (najlepsze napisze po rozstaniu z Szelburg). Zdjęcie pochodzi z początku lat dwudziestych dwudziestego wieku, z czasów poznańskich, gdy Szelburg (po prawej na fotografii) była żoną „domową”. Zamieszkała w stolicy Wielkopolski z mężem, który kształcił się, rozwijał, pracował. Szelburg zaś miała na koncie niedokończone studia, porzucony Kraków i załamanie nerwowe. Związek z kochanym mężczyzną chyba nie spełniał wszystkich ambicji tej migdałookiej kobiety w białej bluzce – na wspólnym zdjęciu pochyla głowę ku mężowi, uśmiecha się lekko, patrzy w obiektyw.
Dlaczego nie wróciła na studia? Wydaje się, że wykształcenie jest dla niej bardzo ważne. W okresie poznańskim tworzy coś, co trudno nazwać poważną literaturą – tak przynajmniej uważa pierwszy krytyk jej twórczości. Stanisław Ostrowski, ojciec Jerzego, ostrożnie, ale wyraźnie podpowiada, którędy powinna iść, która z dróg jest właściwa, bo dobrze życzy synowej. Przedstawiła mu jeden ze swoich tekstów, który trudno było nazwać realistycznym. Potrzeba tworzenia „jakby baśni” pojawiła się u Szelburg już wtedy, gdy pracowała w szkole, w Lublinie, z tak zwanymi trudnymi dziećmi. Brakowało jej lektur, za pomocą których mogłaby dotrzeć do swoich uczniów tak, by rozmawiać z nimi o poważnych i związanych z ich rzeczywistością problemach. Zrozumiała wtedy, że rozwiązanie tego problemu jest proste: trzeba napisać to, czego brakuje. I zaczęła pisać – nie tylko dla „oślaków”, którymi nikt nie chciał się zajmować. Była niemalże rówieśnicą wielu z nich, pisała trochę i dla siebie.
W 1922 roku w Poznaniu powstał Król w wytartym paltocie, zachowana w rękopisie historia nadwrażliwca bezpiecznego tylko w kokonie szaleństwa. „Król” w granicach własnego pokoju jest w stanie poczuć siłę, złudną i niszczycielską, która poza granicami „królestwa” wystawia go już na pośmiewisko. „Król” wychodzi „do ludzi”, idzie ulicami, a jego płaszcz w niczym nie przypomina królewskiego, wywołuje śmiech. Prześwituje, przebija spod niego nagość szaleństwa samotności.
Trudno czytać ten tekst, nie myśląc o tym, co wówczas działo się z jego autorką (na fotografii głowa nieco pochylona, usta lekko wygięte w uśmiechu, oczy łagodne) w sercu uporządkowanego Poznania, u boku zorganizowanego, pracowitego, społecznie aktywnego męża. Wędrówkę Joanny, najsłynniejszą swoją książkę, Szelburg wyda w 1935 roku, po rozwodzie, zmianie wyznania, po ponownym ślubie, i zacznie pracowicie zacierać ślady przeszłości. „Dobrze być we dwoje” – będzie drwił z Wędrówki Ignacy Fik. Król w wytartym paltocie czytany na zmianę z Wędrówką pozwala to Fikowe, zaskakujące odczytanie zbić. Ślady nieobecności zajmują Szelburg najmocniej, a związki międzyludzkie przedstawiane przez nią w kolejnych tekstach owe braki jeszcze wyraźniej opisują. Dobrze być we dwoje?
Potrzeba baśni, która zagłuszy natrętnie powracające przekonanie o tym, że samotności pokonać się nie da, i o tym, że trzeba ukrywać oznaki szaleństwa.
Na fotografii z poznańskich czasów „tych dwoje” wydaje się promienieć nierealnym wprost szczęściem. Skąd zatem wziął się Król? Dlaczego ukrywany był latami w szufladzie?
Szelburg „przedstawiła” mi się jako osoba młoda i stara zarazem. Jej niejednoznaczność jest w moim odczytaniu nie tyle wielowymiarowa, co przybiera formę szkatułkową. Każda kolejna z odkrywanych jej kreacji (nie tylko wiek ma tu znaczenie) wnosi nowe niejasności, dodaje niepewności. Więcej porządku znaleźć można w książkach Szelburg. Pisarka portretuje oszalałe kobiety, które chwilę przed śmiercią (fizyczną, społeczną) zyskują wolność; prezentuje je jak znaczki w klaserze. Te postacie, tak podobne i tak różne, skatalogowane są w jej powieściach porządnie, a każda z nich to programowa samobójczyni. Nie tyle kobiecego masochizmu to katalog, ile popisowych tańców przedśmiertnych. Przechodzą te ciągi postaci, korowody kobiet ginących po to, by w tym dziele samozniszczenia zaprezentować ukrywaną wcześniej siłę. Wyświetlają się postacie Elżbiety, Julii, Wincenty, Róży, Julii, Czarnej Olki, Iwy, Weroniki, nakładają na siebie, odbijają od siebie, sklejają w jedną postać o wielu twarzach.
Kłopot z ich twórczynią jest większy: niby jasne jest, że w tekstach literackich przedstawia swoje poglądy, że przy pomocy postaci literackich wyraża własne przekonania, ale to zdecydowanie zbyt mało dla kogoś, kto chce zbudować jej portret. Odkrywane zaś tajemnice z życia prywatnego sprawiają kłopot, bo czy można popełniać niedyskrecje, wydawać wyroki, przekraczać granice prywatności? Może lepiej rzucić biografię, a zająć się tylko (lub aż) tekstami literackimi…
Jaka jest prawda o obu mężczyznach jej życia? Czy mogła kochać tylko nieobecnego i utraconego? Czy wikłała się w sytuacje graniczne, by zaznać trudnej przyjemności płynącej z niespełnienia? Brak – wciąż wraca to słowo w myśleniu o Szelburg ukrytej w Zarembinie. Jak niewiele można dowiedzieć się o drugim człowieku, zawsze Innym. W próbach biograficznych nic nie da się pokazać poza wersją wydarzeń, interpretacją, własnym rozumieniem. I jeśli tak biograficzne szkice traktować, to wszystko w porządku. Biografia obiektywna nie jest możliwa. Możliwe jest tylko zbieranie i zderzanie wersji wydarzeń, a potem konstruowanie opowieści. Twarze Szelburg na fotografiach to starszych, to bardziej współczesnych sprawiają wrażenie (być może to wynik stylizacji) tajemniczych i nieskorych do spoufaleń. Trudno odłożyć je na bok i nie ulec pokusie rozwikłania ich zagadki. Można opisać krój bluzki Szelburg, fryzurę, biżuterię, zinterpretować wyraz jej oczu – ale czy to nie za mało na portret?
Można z tego wybrnąć, konstruując opowieść skupioną na samym akcie opowiadania. Tylko – kogo poza osobą opowiadającą by ciekawiła? Sama Szelburg próbowała w swoim najlepszym okresie twórczym (czyli w latach trzydziestych dwudziestego wieku) wskazać na to, jak ważna jest walka o porozumienie. Podkreślała znaczenie prywatności, która przekładała się na publiczne możliwości (lub ich brak) współdziałania. Pozorna niewydolność języka sygnalizuje znaczenie podejmowanych przez Szelburg problemów; miejsca oporu nie osłabiają jej, przeciwnie – wzmacniają.
W poszukiwaniach Szelburg pewne jest tylko to, co znaleźć można w pozostawionych przez nią tekstach. A w nich natrętnie wraca koncepcja oczyszczającego samobójstwa. Posiłkują się nią zarówno postacie, jak i sama forma tekstu. Opowiadanie o Szelburg musi jednak unikać tych rozwiązań, które stosowała ona sama; inaczej będzie jedynie znakiem uwiedzenia przez jej pisarstwo. Jednak intuicja podpowiada, że to istotny trop rozumienia postaci pisarki. Czy Szelburg, symbolicznie się „zabijając” (najpierw wydawała teksty wystawiające na niebezpieczeństwo niezrozumienia, w powojennej zaś części twórczości „przepisywała” odnoszące największe sukcesy przedwojenne książki, tworząc teksty ostentacyjnie „niedobre”), zawinęła się w papier? Czy teraz, pisząc o poszukiwaniach Szelburg, piszę o poszukiwaniu trupa, który rozkładał się przez kilkadziesiąt lat i przewijał w kolejnych tytułach? A jeśli historia Szelburg to dzieje zabijania się na raty, pokaz siły skupionej na samounicestwieniu?
„Zarembina” zamordowała potencjał „Szelburg”, przez co „Zarembina” zmieniła się w martwą, ale wciąż pracującą maszynę do pisania – to ryzykowna teza.
Teraz należałoby znaleźć miejsce przemiany „Szelburg” w „Zarembinę” i spróbować (pamiętając, że ta próba jest tylko próbą i tylko opowieścią) odnaleźć jej etapy i konsekwencje. Opowieść o tej przemianie byłaby opowieścią o umieraniu. Ale – zanim Szelburg umrze, przemieni się w Zarembinę-trupa, trzeba ją znaleźć.
Fragment książki Anny Marchewki „Ślady nieobecności”, DodoEditor 2014. Wkrótce w Dzienniku Opinii tekst Olgi Wróbel o książce i twórczości Ewy Szelburg-Zarembiny.
„Ślady nieobecności” to osobliwy esej biograficzny, w którym próba przypomnienia życia i twórczości znaczącej niegdyś pisarki Ewy Szelburg-Zarembiny (1899―1986), dzisiaj kojarzonej głównie z literaturą dla dzieci i młodzieży, przeplata się z relacją z wciągającego, ale i trudnego procesu, jakim dla Anny Marchewki było „odkrywanie” Szelburg.
Powieści, opowiadania, reportaże, dramaty żywo reagujące na współczesne wydarzenia ― dla „dorosłych” czytelników i czytelniczek, które Ewa Szelburg-Zarembina zaczęła pisać w połowie lat 20. ubiegłego wieku ― podzieliły los wielu innych ciekawych tekstów literackich: zostały zapomniane. Podobnie stało się z nazwiskiem pisarki, skutecznie chroniącej swą prywatność. Burzliwe życie osobiste na tle obu wojen i zmian systemów politycznych odbiło się w pozostawionym przez nią spadku literackim.
Krytyczne i przenikliwe teksty (Chusta św. Weroniki, Wędrówki Joanny, Feliks Gdul, Ecce Homo czy słynny reportaż Myjcie owoce!) nie straciły na wartości, społeczne i symboliczne rozpoznania nabrały jeszcze ostrości. Stworzony przez Szelburg katalog kobiet-samobójczyń zatrzaśniętych w konwencjonalnych, narzuconych normach i rolach społecznych wygląda dziś niepokojąco aktualnie.