„Pamiętam małego chłopca, który mówił, że fajniej jest siusiać razem niż samemu, i tak też robiliśmy, i było fajniej”.
„Pamiętam, jak pewnego razu zakopałem kilka rzeczy w ziemi, myśląc, że kiedyś ktoś je odnajdzie i będzie to dla niego wielkie odkrycie, ale kilka dni później sam je odkopałem”.
„Pamiętam pierwszy raz, kiedy usłyszałem szmer wody w brzuchu (gdy biegłem) i pomyślałem, że być może to guz”.
„Pamiętam tęcze, które nie dorastały do moich oczekiwań”.
„Pamiętam te chwile, kiedy się nie wie, czy tak naprawdę jest się szczęśliwym czy smutnym (wilgotne oczy i radosne serce)”.
„Pamiętam, jak nie mogłem zrozumieć, dlaczego Kopciuszek po prostu nie spakował się i nie odszedł, skoro sprawy rzeczywiście miały się a ż t a k źle”.
Wybrałam parę zdań z książki I Remember Joego Brainarda, by pokazać, o co w niej chodzi. Te właśnie, bo akurat wpadły mi w oko. Z takich zdań składa się cała ta książka, całkiem zresztą pokaźna. Jest jednym z niewielu dzieł literackich tego mniej znanego artysty z kręgu nowojorskiej awangardy lat 60. i 70. (wśród jego przyjaciół znajdowali się zwłaszcza ci wszyscy słynni poeci, z Frankiem O’Harą na czele). Pisząc I Remember, Brainard oparł się na zaskakująco prostym pomyśle: wymieniał po prostu poszczególne wspomnienia. Zrobił to w sposób całkowicie ujmujący, tak że swobodny stylu i rytm tego tekstu wciąż pozostaje zagadką. Książka stała się od razu przedmiotem admiracji różnych znanych autorów i dość szybko przeszła do legendy; wielu podejmowało się pisania analogicznych dzieł, jednak tekst Brainarda nic nie stracił na swej oryginalności.
I Remember to ćwiczenie pamięci, które bynajmniej nie zamienia się w suchą mnemotechnikę minionych zdarzeń, ale z każdym kolejnym zdaniem wciąga nas w dzieciństwo i młodość autora, i, co najdziwniejsze, w nasze własne też. Najdziwniejsze dlatego, że każde zdanie odsłania fragment najbardziej osobistej przeszłości pisarza – Brainard nie stara się być uniwersalny, nie interesuje go wiedza ani historia, ani nawet relacja między pamięcią jednostkową i wspólną. Pisze po prostu, co o sobie pamięta, a że najdłużej żyją w nas najintymniejsze ekstrawagancje naszych doznań – bziki, fanaberie i małe wariactwa – właśnie z nich tworzy ów rejestr poruszeń. Miłe, kłopotliwe, radosne, wstydliwe, śmieszne, bolesne, pogodne, ważkie czy lekkie – wszystkie razem, bez dzielenia na te dobre i złe.
Podczas czytania odczuwa się przede wszystkim ulgę, prawdopodobnie wywołaną odkryciem, że nie jesteśmy sami z osobliwością naszych doświadczeń i uczuć i że niezależnie od ich naiwności czy fantastyczności mają one swoją prostoduszną rację bytu, skoro pojedyncze wspomnienie: „Pamiętam, jak szukałem czterolistnej koniczyny, ale niezbyt długo”, znalazło w końcu właściwe miejsce w literaturze.
Cały urok tej książki polega na tym, że tworzy przestrzeń swobodnego przywoływania wspomnień, nie zamieniając ich w jedną historię.
W zdominowanej psychoanalizą kulturze trudno o niezobowiązujące podejście do pamięci. Wspomnienia nie tyle są, ile mają czemuś służyć – mają pomóc odkryć podstawowe fantazje rządzące naszym życiem, a więc, z grubsza rzecz ujmując, wydobyć z niego sens. Wprawdzie emancypująca siła psychoanalizy polega między innymi na odkryciu, jak arbitralna, niespójna i krucha jest ludzka pamięć – dzięki Freudowi udało się odebrać jednostkową historię z rąk wielkich porządkujących dyskursów, zwłaszcza religijnych i politycznych, po to, by oddać możliwość opowiadania siebie głównemu zainteresowanemu. Wtedy okazało się, że sprawy są jeszcze bardziej skomplikowane, niż ktokolwiek śmiał przypuszczać. Tak czy inaczej, współcześnie to właśnie narracja psychoanalityczna stanowi poręczną, wdrukowaną w krwiobieg kultury, samospełniającą się przepowiednię, za pomocą której tłumaczymy sobie przeszłość według już gotowych sensów.
I nawet jeśli nie taki był zamysł Freuda i nie taki jest cel samej analizy, zbiorowa wyobraźnia z powszechnymi mniemaniami robią swoje. Jedyny ratunek w sztuce, zwłaszcza w tych jej dziedzinach, które potrafią rozgrywać przeciw sobie relacje między historią i montażem, narracją i fragmentem. Pomysł Brainarda rozsadza jakiekolwiek próby porządkowania przeżyć, a dzięki temu zwraca nam możliwość doświadczenia ich jako takich – możliwie nieznaczące użycie tego jedynego podstawowego środka literackiego, jakim po prostu jest zapisywanie zdań, pozwala pozostawić zdarzenia i doznania w stanie niemalże czystym, tuż po tym, gdy z mętnego chaosu przeżyć stały się pojedynczym zdaniem, czymś, co da się zrozumieć, najbardziej podstawową literaturą. Można powiedzieć, że Brainard chwyta moment, gdy bezpośrednie doznanie zmysłowe, które, jak wiadomo, jest ślepe i ciemne, staje się doświadczeniem, pierwszym rozpoznaniem siebie i rzeczywistości. Siła literacka I Remember polega między innymi na tym, że nie zostaje postawiony kolejny krok – wystarczy ten niepozorny gest zapisywania pojedynczych wspomnień. W końcu to on eksponuje samą możliwość nazywania przeżyć, tych najbardziej zagadkowych, nieokreślonych i osobistych w szczególności.
Brainard zapisuje je z dużym talentem: niepozbawione humoru i błyskotliwości, są jednocześnie szczere, a choć bezwstydne, nigdy nie odnosimy wrażenia, że chodzi o wulgarne epatowanie intymnością. Wspomnienia stają się dzięki niemu żywymi, plastycznymi obrazami, które, choć uwolnione od sensów i zobowiązań, nie tracą tego, co najważniejsze – jednostkowego wymiaru. Pozostają bardzo osobistym wyznaniem konkretnej osoby, artysty Joego Brainarda, związanego ze szkołą nowojorską autora rysunków, kolaży i scenografii, a wreszcie homoseksualisty, który w 1970 opublikował książkę o swojej młodości przypadającej na lata 40. i 50. w Tulsie w stanie Oklahoma. Dlatego czasem jednak potrzeba przypisów, bo zwłaszcza detale mają swoje nazwy, a zwyczaje w amerykańskich liceach pozostają egzotyczne mimo dziesiątek filmów.
Jak wspominałam, ten pomysł był powtarzany przez innych pisarzy, ale najważniejsza wydaje się podobna książka Georges’a Pereca, dedykowana zresztą Brainardowi. Dzięki niej wyraźniej widać, dlaczego tak ważne jest utrzymanie tego rodzaju ćwiczenia pamięci jako gestu osobistego wyznania. W Je me souviens (po polsku jako Pamiętam, że) prawie każde zdanie potrzebuje przypisu, książka Pereca bowiem zatrzymuje się na tym, co wspólne, ukazując rozmaite zjawiska, mody czy zwyczaje, tworzące podprogową, nieoficjalną przestrzeń życia we Francji lat 40. i 50. Czyta się to trochę jak wybrane losowo fragmenty jakiejś kroniki, może ciekawszej od innych, a z pewnością lepiej napisanej; oczywiście także bardzo zmyślnej, skoro pokazuje różnorodność faktów chwilę przed tym, nim zostaną zinterpretowane jakąś historyczną narracją. Literatura zwycięża jednak w I Remember.
Joe Brainard, I Remember, przeł. Krzysztof Zabłocki, Lokator, Kraków 2014.
Georges Perec, Pamiętam, że, przeł. Krzysztof Zabłocki, Lokator, Kraków 2013.