Dzięki inicjatywie studentki ASP bezdomni mają możliwość opisania swoich potrzeb, bezpośrednio, własnym językiem.
Prolog
W lutym zeszłego roku do krakowskiego Bunkra Sztuki wprowadzili się bezdomni. Mieszkali przez niecały miesiąc w piwnicznej części galerii, współtworząc w ten sposób Poczekalnię – część wystawy Łukasza Surowca Dziady II.
„Poczekalnia jest prototypem (podobnie jak inne projekty Surowca) anarchicznej przestrzeni, w której zawieszono zasady umowy społecznej. Spróbujmy sobie wyobrazić i zrealizować taką przestrzeń (rodzaj social fiction), do której dostęp będzie dobrowolny i w której możliwa będzie realizacja wszystkiego. Poczekalnia ma charakter całkowicie otwarty” – pisał w katalogu wystawy kurator Stanisław Ruksza.
Po kilku dniach trwania projektu Surowiec zaprosił do Bunkra „dziadów, odmieńców, performerów życia”. Galeria udostępniła im jedynie miejsce do spania. Bez żadnych zasad, wymagań ani regulaminów. Fala krytyki skierowanej pod adresem artysty pojawiła się prawie tak szybko jak bezdomni w Poczekalni.
Media wypunktowały Surowca i Rukszę. Dziennikarze stacji TVN 24 pytali alarmującym i podniosłym tonie: „Eksponaty czy ludzie?”. Wtórowały im gazety sugerujące raz po raz, że artyści chcą zbić kapitał na ludzkiej tragedii. Minimalny wysiłek w postaci wizyty w galerii – a dla zupełnie już leniwych – na blogu Poczekalni, wystarczył, żeby przekonać się, jak pozbawiona sensu była medialna krytyka. Rzekoma troska o bezdomnych przykrywała inny zarzut. Otóż z piwnicy na piętra galerii, gdzie prezentowana była pozostała część wystawy, przedostawał się smród. Artysta nie wytrzymał i zripostował stwierdzeniem, że skoro komuś śmierdzi na dole, to jemu egocentryzm zwiedzających na górze śmierdzi tym bardziej.
Historii Poczekalni nie da się zredukować do słownych przepychanek między artystą a krytykami. W ciągu miesiąca w piwnicy Bunkra trwała ciągła praca. Bezdomni po kilku konfliktach zdecydowali się opracować regulamin przestrzeni – naprawdę minimalny. Wprowadzili ciszę nocną, zakaz wnoszenia alkoholu oraz wymóg zachowania porządku i wzajemnego szacunku. Nie poprzestali jednak tylko na samoograniczeniu. Na konferencji prasowej przedstawili swoje potrzeby i zaprezentowali efekty długich piwnicznych dyskusji na temat tego, jakiego rodzaju pomocy oczekują. Między innymi prototypowymi projektami pojawiły się wtedy pomysły zamykanych na klucz skarbonek i skrzynek ze zdjęciem bezdomnego lub bezdomnej. Do tej pierwszej można było wrzucać tylko pieniądze, a do drugiej złom, korespondencję i żywność.
Oprócz konferencji odbyła się również otwarta kolacja, zorganizowana przez tymczasowych mieszkańców Bunkra. Zaprosili na nią ponad czterdziestu miejskich radnych. Przyszedł jeden.
Dwanaście skrzynek
Spoglądając wstecz w stronę projektu krakowskiego Bunkra Sztuki, znacznie łatwiej wytłumaczyć, dlaczego wokół niepozornej skrzyni postawionej ponad dwa tygodnie temu w Warszawie na placu Dąbrowskiego zbiera się tylu ludzi. Domnych i Bezdomnych.
„Projekt ma na celu pomóc osobom w ciężkiej sytuacji życiowej. Na placu Dąbrowskiego w Warszawie stoi instalacja artystyczna, która składa się z dwunastu segmentów. Każdy z nich oddany jest do użytku osobie bezdomnej. Uczestnicy piszą na jego drzwiach swoje materialne potrzeby, a przechodnie wrzucają dane przedmioty przez górny otwór. Następnie bezdomny, posiadający klucz do przypisanego mu pojemnika, odbiera ofiarowane mu przedmioty oraz wpisuje swoje kolejne potrzeby” – pisze na stronie Domni↔Bezdomni Eugenia Wasylczenko, pomysłodawczyni projektu.
Zanim spotkałem się z Eugenią, poszedłem przeczytać, jakie potrzeby wpisują bezdomni na kartkach przywieszonych do swoich drzwiczek. Jedzenie, słodycze, konserwy, adidasy w rozmiarze 41/42, skarpetki, tabletki przeciwbólowe i opatrunki. Piszą, że szukają pracy, i o tym, co potrafią robić. Nie ma tam w zasadzie nic zaskakującego.
Nie zdążyłem nawet doczytać tych listów do końca, bo od razu podszedł do mnie jeden z mężczyzn siedzących w cieniu pod drzewem, kilka metrów od wejścia do włoskiej ambasady. Robert przedstawił się i opowiedział krótko, o co chodzi ze skrzynią. Poznałem go po głosie, bo dzień wcześniej opowiadał w audycji radiowej o sensie projektu, w którym uczestniczy i życiu bezdomnych w ogóle. Prowadzącego program wprawił w niemałą konsternację. Opowiadał o przemocy, jakiej bezdomni doświadczają ze strony firm ochroniarskich, i zarzucał jednej z nich, że zamordowała jednego z „bezdomniaków”. Tak złego zdania jak o ochroniarzach nie ma nawet o policji, która potrafi spisywać go kilka razy dziennie.
Firmom ochroniarskim w opowieści Roberta dorównują tylko ci, co „próbują robić pranie mózgu” – czyli instytucje, których praca z bezdomnymi oparta jest na uczestnictwie w praktykach religijnych.
Pytany o problemy ze skrzynią odpowiada raczej niechętnie. Woli mówić, co udało się zrobić w ciągu ostatnich dwóch tygodni, kogo poznał i jak dbają o skrzynie. O Eugenii nie powie złego słowa, ale ma swoje zastrzeżenia, co do konstrukcji „wrzutni”: – My byśmy to inaczej zrobili, bo teraz jest za mała. Lepszy byłby po prostu taki prostokąt i większe skrzynie. Ale tak też jest okej.
Na skrzyni jest dwanaście miejsc przygotowanych na kartki dla bezdomnych. Kiedy byłem na miejscu, jedno z nich było puste i nikt nie wiedział do końca dlaczego. Bezdomni szybko wyjaśnili sprawę i dzisiaj wszystkie miejsca mają swoich właścicieli.
– Wkurza mnie też, że teraz wszyscy mówią, że chcieliby mieć skrzynkę, a jak Eugenia chodziła i szukała chętnych, to nie było odważnych – dodaje Robert. Ale zastrzega od razu, że nie spotkał się z tym, żeby inni bezdomni traktowali go jako „uprzywilejowanego” – mimo że do jego skrzynki ciągle ktoś przynosi potrzebne rzeczy, a od dwóch tygodni zdążył udzielić już kilku wywiadów.
W ciągu godziny, kiedy rozmawialiśmy, kartki wywieszone na skrzynce przeczytało ponad dwadzieścia osób. Większość z nich coś wrzucała.
Opresyjne kłódki?
Eugenia przychodzi na plac lekko spóźniona, bo była na spotkaniu w Zarządzie Terenów Publicznych. Dostała pozwolenie na umieszczenie skrzyni jedynie na miesiąc. Teraz chce je przedłużyć.
Domni↔Bezdomni to jej praca licencjacka na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, ale również osobista odpowiedź na poczucie bezsilności.
– Często zdarzało mi się, że widziałam bezdomnych, którzy wygrzebywali kiepy z popielniczek, i chciałam im jakoś pomóc, ale nie wiedziałam jak. Nie wiedziałam, czy podejść, czy o coś zapytać. Czasem zostawiałam jakieś dwa złote, udając, że mi wypadło. Długo myślałam nad tym, co zrobić, i w końcu pomyślałam o tym – mówi Eugenia, wskazując skrzynię.
Obrony pracy licencjackiej nie wspomina najlepiej, ale zdała.
Dosiada się pan Mirek, który wspierał Eugenię na obronie. Jest bardziej rozmowny na temat wizyty na ASP: – Oni niczego nie zrozumieli i chyba nie chcieli zrozumieć. Jeden z profesorów mówił, że kłódki wyglądają opresyjnie. Na pewno nie dla mnie i na pewno nie dla bezdomnych, którzy pamiętają czasy, jak koło dworca były szafki zamykane na kłódkę. Można było wtedy wrzucić tam rzeczy, żeby z nimi nie chodzić. Tak poza tym to jest Wydział Sztuki Mediów, tak? To czym jak nie właśnie nowym medium jest ta skrzynia? Łączy tych, co dają, i tych, co odbierają, prowokuje rozmowę, kontakt.
Częstuje wszystkich ciastkami, które znalazł w swojej skrzyni. Nie wpisał ich na listę, ale ludzie dorzucają czasem coś od siebie.
Opowiada, że ten projekt jest czymś zupełnie nowym, bo to on sam może określić, czego potrzebuje.
Wcześniej nie miał takiej możliwości. Nie jest tak krytyczny wobec instytucjonalnej pomocy jak Robert, ale zupełnie otwarcie mówi, że unika noclegowni: – Byłem tylko raz i nigdy nie wrócę. Okradli mnie na wejściu z ostatnich pięciu złotych. Później dali brudną pryczę. Zagęszczenie jak w jakimś obozie. A nade mną facet na takiej samej pryczy. Zanim zasnął i zaczął chrapać, jeszcze musiał sobie ze trzy razy dobrze zrobić. Ludzie pytają często: „Dlaczego oni wszyscy nie pójdą do noclegowni?”. Właśnie dlatego.
Mija kolejna godzina i kolejnych kilkanaście osób korzysta ze skrzynki. Rozmawiają z bezdomnymi.
Urzędnicy tu nie przychodzą
Pytam Eugenię, czy kontaktowali się z nią jacyś urzędnicy odpowiedzialni za pomoc społeczną w mieście. – Nie. I nic mi nie wiadomo, żeby tutaj przychodzili. – odpowiada krótko.
Na placu pojawiają się za to funkcjonariusze policji. Podjeżdżają radiowozem między ambasadę a drzewo, pod którym siedzą bezdomni. Wychodzi dziesięciu policjantów – uzbrojonych jak na zamieszki, z ochraniaczami na goleniach i łokciach, bez kasków.
Robert tłumaczy, że Legia gra właśnie z Athleticiem i pewnie stąd ten strój. – Mnie dzisiaj trzy razy już malowali [spisywali dane osobowe]. Normalka. Tak to wygląda. Normalna część naszego życia. – mówi. Wtrąca się pan Józef – Najgorzej to było, jak Obama przyjechał. Pięćdziesięciu metrów nie uszedłem i malowali. Widzieli, że jedni mnie spisali, ale i tak podchodzili i „Dzień dobry, komenda…”. Już ich nawet przez bęben [policyjną radiostację] opieprzali, że ciągle te same nazwiska podają.
Tym razem policjanci dostali zawiadomienie, że ktoś spożywa alkohol w obrębie placu. Przy bezdomnych nic nie znaleźli.
– Czasem jest tak, że ktoś sobie na ławce piwo otworzy, wypije i pójdzie. Policja przyjeżdża i oczywiście my jesteśmy pierwsi podejrzani. Tak to wygląda – kończy Robert.
Co dalej?
Surowiec wspólnie z Rukszą i zespołem Bunkra Sztuki byli w stanie przez miesiąc zapewnić krakowskim bezdomnym minimum, jakim jest ciepłe miejsce otwarte przez całą dobę. Nie obyło się bez problemów, kłótni i konfliktów. Artysta zaaranżował sytuację okupacji, a bezdomni zostali niejako zmuszeni do wypracowania własnego modelu funkcjonowania w tym miejscu – nikt nie przychodził i nie opowiadał im o zbawieniu ani nie proponował gotowych rozwiązań. Sami najpierw opracowali regulamin, a później pomysł spersonalizowanych skarbonek. W Bunkrze nie doszło jednak do spotkania domnych i bezdomnych. Konserwatywne gazety zbudowały swoimi artykułami mur oddzielający śmierdzących od nieśmierdzących, a decydenci zrobili to co zawsze – zignorowali problem.
Wasylczenko nie widziała zeszłorocznej wystawy w Bunkrze Sztuki. Ale dzięki swojej intuicji idealnie wpasowała się w potrzebę wysłowioną przez mieszkańców Poczekalni. Śpiący w węzłach ciepłowniczych, na ławkach w parku czy w opuszczonych piwnicach nie korzystają często z instytucji zobowiązanych do świadczenia pomocy społecznej. Upchnięci w brudnych noclegowniach i zatłoczonych łaźniach mają poczucie, że są traktowani jak bezosobowa masa. Dzięki inicjatywie studentki ASP mają możliwość opisania swoich potrzeb, bezpośrednio, własnym językiem.
Już to, że ludzie przechodzący obok skrzyni ustawionej w centrum Warszawy przeczytają, że bezdomni nie zgłaszają zapotrzebowania na denaturat i nalewki, tylko na żel pod prysznic, spodnie i przede wszystkim pracę, jest wielkim osiągnięciem.
Nie sposób pominąć również tego, że od dwóch tygodni kilkunastu bezdomnych otrzymuje regularnie jedzenie i ubrania, a setki mieszkanek i mieszkańców Warszawy wraca do domu z poczuciem, że przyczynili się do czegoś słusznego.
Ale pomysł Eugenii Wasylczenko ma dużo większy potencjał i wykracza poza ramy doraźnej pomocy charytatywnej. Skrzynia z dwunastoma otworami nie jest sposobem na rozwiązanie problemu bezdomności, ale też nie ma takich ambicji. Jest – tak jak trafnie zauważył pan Mirek – po prostu nowym medium. Pozwala zbadać relacje, które mają szansę zaistnieć dzięki niej. Bezdomni słuchają tego, co opowiadają im przechodnie, i rewanżują się swoimi opowieściami, niejednokrotnie burzącymi stereotypowy obraz „kloszarda”, „menela”, „żula”.
Od dwóch tygodni przeżywają też dosłowne oblężenie ze strony mediów, które opisują projekt Wasylczenko i jego uczestników bardzo przychylnie, tylko od czasu do czasu dziwiąc się, jak to możliwe, że skrzynka ustawiona na miejskim placu to dzieło sztuki. Bezdomni mają dużo dobrego do powiedzenia o artystce, która ich nie oceniała, tylko zapytała, czego potrzebują i co ich interesuje. Wewnętrznymi konfliktami wolą się nie dzielić, a problemy ze skrzynią raczej marginalizują.
Doświadczenie krakowskich bezdomnych okupujących Poczekalnie pokazuje jednak, że to właśnie sytuacje kryzysowe, przedstawiane z brutalną szczerością, pozwoliły im realnie określić potrzeby, cele i ograniczenia, których potrzebują. Ale zabrakło tam uczestnictwa decyzyjnych polityków i urzędników, którzy ostentacyjnie nie skorzystali z pomysłów przygotowanych przez „Dziadów”. Nic nie wskazuje na to, żeby warszawscy urzędnicy byli lepsi.
Praca Domni↔Bezdomni może skończyć jako wzruszająca historia sukcesu empatycznej studentki i jej dwunastu bezdomnych. Wyobrażam sobie nawet, że ktoś mógłby bezmyślnie skopiować projekt skrzyni i zacząć produkować go taśmowo, bo skoro udało się na placu Dąbrowskiego, to dlaczego miałoby nie udać się gdzie indziej. Od razu podpowiadam, że to nie najlepszy pomysł, choćby dlatego, że skrzynia zbudowana z płyty MDF nie najlepiej znosi deszcze.
Praca Eugenii Wasylczenko może, ale nie musi tak skończyć, bo jeżeli uda się zapewnić uczestnikom tej akcji artystycznej takie poczucie bezpieczeństwa, że zdecydują się opowiedzieć nie tylko o pozytywnych doświadczeniach, ale przede wszystkim o swoich konfliktach, problemach i trudnościach wynikłych podczas trwania projektu, to wtedy ich doświadczenie może realnie pomóc tym, do których Wasylczenko nie miała możliwości dotrzeć.
Pytanie, jak przełożyć doświadczenie tej niewielkiej grupy na szerszą skalę, wciąż pozostaje otwarte. Tylko ktoś, kto podejmuje decyzje, musi zacząć je zadawać.
Jak na razie „malowanie” pod byle pretekstem na pewno temu nie służy, a uzbrojony funkcjonariusz policji też niespecjalnie zachęca do szczerej opowieści o tym, w czym skrzynia pomaga, a w jakich sytuacjach powoduje jeszcze więcej problemów.
fot. Natalia Sawka