Czyli Dolina Krzemowa kontra bezdomni z San Francisco. Od zachwytu do obrzydzenia.
Pod koniec zeszłego roku Greg Gopman, przedsiębiorca z rejonu Zatoki San Francisco, podzielił się na Facebooku swoimi odczuciami na temat jednego z najbardziej uporczywych problemów społecznych Ameryki: bezdomności. „Nie ma nic bardziej groteskowego niż spacer po market st. [sic] w San Francisco”, pisał w kontrowersyjnym poście Gopman, dyrektor firmy marketingowej AngelHack zajmującej się nowymi technologiami. „Nie mam pojęcia, dlaczego w sercu naszego miasta muszą plenić się wariaci, bezdomni, dilerzy i inni odszczepieńcy”. I dalej:
W naszym mieście są dzielnice degeneratów i dzielnice klasy robotniczej. Ich bliskość nie wiąże się dla nas z niczym pozytywnym. W innych metropoliach niższe warstwy społeczne […] sprzedają bibeloty, nieśmiało żebrzą, siedzą cicho i ogólnie trzymają się od nas z daleka. Wiedzą, że przebywanie w lepszej części miasta jest przywilejem i uznają się za gości. I tak ma być.
Spośród biznesmenów Doliny Krzemowej nie tylko Gopman wyraził ostatnio obrzydzenie dla sześcioipółtysięcznej populacji bezdomnych w San Francisco. Peter Shih, przedsiębiorca i uczestnik prestiżowego inkubatora dla młodych firm Y Combinator, napisał na swoim blogu: „Q San Francisco mieszkają jedni z najbardziej pokręconych bezdomnych, jakich kiedykolwiek widziałem. Kusi mnie, żeby wkurwiać ludzi w tramwajach, płacąc bezdomnym za jazdę komunikacją w środku dnia. To powinno zwrócić uwagę miasta”.
Ostry sprzeciw blogerów i komentatorów zmusił Gopmana i Shiha do przeprosin. Ale uwagi obu uderzyły w czuły punkt: ich lekceważenie dla poważnych problemów dotyczących setek tysięcy bezdomnych w Stanach Zjednoczonych to symptom niewrażliwości charakterystycznej dla odnoszących sukcesy biznesmenów, którym wydaje się, że kapitał początkowy i atrakcyjne żony zdobyli wyłącznie dzięki własnym zasługom, a nie fartowi, przywilejom czy zbiegowi okoliczności. Bezdomni łatwo stają się obiektem tej niewrażliwości.
Jeśli nie mogą się w życiu urządzić na tyle, żeby gdzieś zamieszkać i się wykąpać, a co dopiero tworzyć aplikacje na smartfony, dlaczego mieliby być wpuszczani tam, gdzie przebywają ładni, czyści i mili ludzie?
Pogardliwa postawa Gopmana i Shiha nie zaskakuje w mieście rosnących nierówności społecznych, jakim jest dziś San Francisco (i Nowy York, i Boston, i Austin). Ale stosunek przemysłu technologicznego do problemu bezdomności nie jest jednowymiarowy. W ciągu kilku ostatnich lat ciężka sytuacja bezdomnych z niezauważanego elementu życia miejskiego zmieniła się w wielką sprawę, jednocześnie opłakiwaną, krytykowaną i opiewaną przez prominentnych przedstawicieli nowych technologii. W najnowszych dyskusjach figura bezdomnego nie symbolizuje już porażki społeczeństwa, ale raczej stan życia przed ingerencją społeczeństwa. Ta idea stoi za fascynacją, z jaką techno-świat patrzy na bezdomność, i za nietrafionymi pomysłami na rozwiązanie tego problemu.
Trudno stwierdzić, kiedy dokładnie zaczęła się ta obsesja. Niewątpliwie pewną rolę w narastaniu problemu bezdomności odegrały nierówności dochodowe, wysokie czynsze w ośrodkach miejskich zamieszkiwanych przez pracowników nowych technologii i zajmujących się nimi dziennikarzy oraz trudne warunki ekonomiczne. Dane pokazują, San Francisco ma obecnie najwyższe średnie czynsze w kraju (1463 dol. za mieszkanie z jedną sypialnią). To tylko trochę więcej niż San Jose (1441 dol.), miasto Waszyngton (1236 dol.), Boston (1260 dol.) i Nowy Jork (1187 dol.). Skoro tylko 9 proc. wszystkich czynszów w San Francisco mieści się w przedziale 750-999 dol., nawet mieszkańcom o średnim dochodzie trudno tu znaleźć mieszkanie, nie mówiąc już o ubogich.
Być może zainteresowanie przedsiębiorców bezdomnymi to rezultat ich niezdecydowanych przemyśleń na temat własnej misji: pewnie powoli mają już dość tworzenia serwisów społecznościowych dla kotów i aplikacji do zamawiania helikopterów, więc chcieliby poświęcić swój cenny czas na ważniejsze sprawy. Niezależnie od tego, jakie są źródła tej obsesji, gorączka bezdomności osiągnęła szczyt w roku 2012 na festiwalu muzyczno-filmowo-technologicznym South by Southwest w Austin.
Podczas festiwalu „laboratorium innowacji” należące do pewnej agencji reklamowej zdecydowało się usprawnić dostęp do Internetu w mieście za pomocą rewolucyjnego „hacka”: zatrudnili bezdomnych jako przekaźniki danych. Firma wybrała pewną liczbę osób z lokalnej populacji bezdomnych, wyposażyła je w niewielkie urządzenia pozwalające użytkownikom na łączenie się z siecią przez 4G i oznaczyła je t-shirtami, które miały miec na sobie, stojąc, siedząc albo chodząc po mieście. Nadruk na jednej z koszulek głosił: „Jestem Clarence, hotspot 4G”, a poniżej znajdował się numer telefonu, na który SMS-em wysyłało się drobną opłatę. Jej wysokość zależała od woli użytkownika, ale firma sugerowała 2 dol. za piętnaście minut korzystania z Internetu.
Ten marketingowy wyczyn spotkał się z zaciekawieniem i oburzeniem. Blogerzy z portali Valleywag i New Republic (oraz wielu innych) pisali, aż się kurzyło; stratedzy marketingu mówili o okrucieństwie; w prasie pojawiły się cytaty o „haniebnym, protekcjonalnym i odczłowieczającym podejściu”. Organizatorzy akcji i ich sympatycy twierdzili, że chcieli tylko pomóc, porównując przenoszenie wi-fi do sprzedaży gazet, czyli tradycyjnej działalności zarobkowej bezdomnych. W obu przypadkach osoba bezdomna występuje przecież jako „dostarczyciel treści”. Nawiasem mówiąc, sam Clarence nie widział problemu. – Praca jak każda inna – powiedział „New York Timesowi”. Poza tym jego przemyślenia nie interesowały ani zwolenników, ani przeciwników całej akcji.
Zeszłej jesieni wybuchła inna dyskusja. Nowojorski inżynier Patrick McConlogue napotkał w drodze do pracy bezdomnego mężczyznę o imieniu Leo (warto zauważyć, że we wszystkich tych historiach bezdomni mają tylko pierwsze imiona, tak jakby nie przysługiwała im godność posiadania nazwiska, w przeciwieństwie do ich krzywdzicieli – czy też dobroczyńców). Gdy McConlogue „znalazł” bezdomnego, Leo wykonywał w parku ćwiczenia trochę przypominające CrossFit: „unosił ciężkie łańcuchy nad głowę” w pozie „rodem z plakatu filmowego”, jak opisał to McConlogue. Wyjaśniał też, że Leo nie był takim zwykłym bezdomnym, ale „niesprawiedliwie bezdomnym”. Ujrzawszy go inżynier poczuł się tak, jak „wtedy, gdy wiesz, że kelner, kasjer albo woźny jest nie na swoim miejscu – widzisz że jest inteligentnym, może nawet genialnym człowiekiem”.
Dalsza część relacji McConlogue’a brzmi jak jakaś pokręcona przypowiastka moralizatorska. Nasz mecenas powrócił następnego ranka i zaproponował Leo wybór: albo przyjmie sto dolarów jednorazowej jałmużny, albo zacznie codziennie pobierać darmowe lekcje programowania.
Leo wybrał programowanie, więc przez osiem tygodni jego nowy mentor pomagał mu stworzyć aplikację do organizowania podwózek sąsiedzkich. Niestety, Leo został aresztowany w połowie eksperymentu (i na dzień przed zaplanowanym występem w popularnym „Today Show” na NBC), ponieważ spał na ławce po zamknięciu bram parku na noc.
To się często zdarza bezdomnym; nawet bezbłędna umiejętność kodowania nie pomoże w rozmowie z glinami.
Pomimo trudności Leo udało się zakończyć projekt i wygląda na to, że wciąż pracuje z McConlogue’em, ciesząc się niewielkimi sukcesami i ogromnym uznaniem. Cały pomysł nieco uwiarygodnił przekonanie, że nowe technologie to trampolina do wybicia się z biedy w stronę sławy i pieniędzy.
Są też informatycy, którzy wolą uczyć się od bezdomnych. W zeszłym roku założyciel Snapchata, komunikatora opartego na zdjęciach, rzekomo pochwalił się innemu przedsiębiorcy, że sprawdza swoje produkty na „ZWYKŁYCH ludziach, takich jak bezdomni” i w polepszaniu aplikacji inspiruje się ich nieoświeconymi reakcjami.
Zach Verdin, dyrektor NewHive, nowej platformy do udostępniania digital art, zaczął od testowania produktów na bezdomnych, a skończył na dziwacznej analizie tego, czego zaawansowane cywilizacyjnie istoty ludzkie mogą się nauczyć ze sposobu, wjaki bezdomni używają wózków sklepowych. „Zupełnie jak przy hasztagach na Twitterze, bezdomni na nowo wymyślili istniejący produkt i zmienili wózki sklepowe w przenośne magazyny, domy, ogniska, klomby i tyle różnych innych rzeczy”, pisał. „Zabierają wózki, personalizują je i pokazują się na ulicach, zachęcając innych do ich używania”. Jaką lekcję mamy z tego wynieść? „Spraw, by ludzie wytwarzali treści, z których są dumni, a gdy tak się stanie, to inni naturalnie zechcą je oglądać”.
W październiku biznesmen ze Seattle rozpoczął organizację trzydniowych „wycieczek po bezdomnych” za 2 tys. dol., oferując klientom „błyskawiczny kurs stylu życia bezdomnych”, tak jakby wykorzenienie i minimalizm wymyślono jako strategię biznesową (wszak „mobilność” to pieśń przyszłości). Kilka miesięcy później pracowników AngelHack Grega Gopmana (choć nie samego szefa) sfotografowano obok bezdomnego, najwyraźniej „uczących się”, jak to jest żyć na ulicy.
Obsesja na punkcie bezdomności sięga jednak dalej niż publiczne wypowiedzi i turystyka.
W obszernych dyskusjach online informatycy z Zatoki San Francisco opisują swoje dobrowolne eksperymenty z bezdomnością – mieszkanie w samochodach, prysznice na siłowni i doktrynę minimalizmu, która pozwala oszczędzić na czynszu.
„Pierwszą rzeczą, jaką powinniście zrobić, zanim zamieszkacie w samochodzie, jest przeczytanie Walden, czyli życie w lesie Thoreau, bo mieszkanie w aucie to nie tylko sposób na odłożenie pieniędzy (chociaż oszczędzić można nieźle, jak napisał zuch, który spędził w samochodzie trzy miesiące, a potem opisał przygodę w poście zatytułowanym Jak zrobić lifehack z mieszkania w samochodzie). „To szansa na kompletnie inne życie i naukę cieszenia się z tego, co się ma”. „Najgorsze, co możesz zrobić, to spędzanie zbyt dużo czasu z bezdomnymi”, pisał inny. „Jest kilka powodów, w tym psychiczne, ale najważniejszy z nich to taki, że nawet jeśli powodzi ci się bardzo źle, to w porównaniu z innymi pewnie radzisz sobie całkiem nieźle… A możesz niechcący się zrównać”.
Podobne opowieści zadziwiają swoją liczbą i wprawiają w zakłopotanie. Stały się też konikiem moralizatorów – ale to oburzenie także wydaje się źle ulokowane. W świecie, gdzie kupić i sprzedać można wszystko, płacenie bezdomnemu za bycie hotspotem to chyba nie jest aż takie niecne przedsięwzięcie? Ponadto czy to darowizna na cel daleki i abstrakcyjny, czy to oferta wyboru pomiędzy gotówką a programowaniem – to wciąż dobroczynność, niezależnie od tego, jak bardzo odpycha nas darczyńca.
Na naganę zasługuje raczej fakt, że firmom (a zapewne też osobom prywatnym) zależy na internetowej popularyzacji tych działań, które z trudnego położenia żywego człowieka robią narzędzie marketingowe. Jeszcze bardziej martwi w tych anegdotach takie podejście do bezdomnych, które umieszcza ich w pozycji przedspołecznych dzikich. W każdym z opisanych przypadków, i z pewnością w wielu innych, bezdomną osobę przedstawia się jako człowieka pierwotnego; tymczasem w rzeczywistości to ktoś, kto po prostu w pewnym momencie swego życia nie był w stanie prosperować w kapitalizmie XXI wieku. Wygląda na to, że inżynierowie, obserwując ze swoich apartamentów osoby mieszkające na ulicy, w schroniskach czy innych niekonwencjonalnych miejscach, przypisują im wycofanie się z powrotem do stanu natury. Uboga egzystencja bezdomnych wydaje się niektórym zaproszeniem do czynienia uogólnień na temat kondycji ludzkiej.
Niektórzy, jak Gopman czy Shih, przedstawiają życie bezdomnych w sposób zgoła Hobbesowski: jako „samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”. Inni myślą o bezdomnych jak o znanym typie literackim: szlachetnym dzikim; traktowanym z wyższością, ale gloryfikowanym „niegdysiejszym” człowieku. To ujęcie zakłada, że człowiek „naturalny” jest dobry w swej istocie – a może nawet posiada niezwykłą mądrość płynącą z kontaktu z pierwotnym „ja”. Stąd bierze się chęć testowania na nim lub niej dodatków do Snapchata, płacenia znacznych sum za przyglądanie się tajemniczym zwyczajom i próby życia tak jak ona czy on (choć tylko przez kilka miesięcy), w celu przywłaszczenia sobie instynktów przetrwania i perspektywy osoby bezdomnej.
Nie zaskakuje nas już fakt, że środowisko nowych technologii przepełnia tęsknota za pierwotną przeszłością. Inżynierzy przechodzą na dietę paleo albo jaskiniową, ćwiczą CrossFit lub inne dyscypliny faworyzujące „prymitywne” ruchy, takie jak czołganie się czy rzucanie ciężkimi przedmiotami. Tendencja do uatrakcyjniania wizji człowieka pierwotnego jest przedłużeniem ideałów libertariańskich; zakłada się, że człowiek naturalnie nadaje się do łowiectwa, zbieractwa i oddolnej organizacji, zamiast do przestrzegania zasad narzuconych przez opresyjny i omylny rząd. To nie przypadek, że fetysz bezdomności rodzi się w kręgach niekryjących się z uwielbieniem dla festiwalu Burning Man. Na ukochanym przez informatyków i hackerów kontrkulturowym Burning Man uczestnicy budują tymczasowe miasteczko tylko po to, żeby zniszczyć je po tygodniu i wyjechać – to idealizacja slumsu. Czyż bezdomność nie burzy porządku tradycyjnych sposobów zamieszkiwania? Czyż burzenie nie jest dobrą rzeczą?
Misje cywilizacyjne nowych technologii, takie jak adopcja bezdomnego Leo przez Patricka McConlogue’a, opierają się na dwóch powszechnych przekonaniach. Po pierwsze, przedkłada się samopomoc nad pomaganie innym. Po drugie, wierzy się, że technologia może rozwiązać prawie wszystko.
Według tej logiki to na bezdomnym spoczywa odpowiedzialność za zhakowanie systemu – włamanie się do dobrze wychowanego społeczeństwa i zaadaptowanie do jego zwyczajów.
Taki światopogląd wyklucza podejrzenie, że to grzeczne społeczeństwo mogło w dużej mierze przyczynić się do trudnej sytuacji bezdomnej osoby. Wreszcie, nikt tu nie twierdzi, że każdy zasługuje na dom. Trzeba pamiętać, iż za kadencji burmistrza Nowego Jorku Michaela Bloomberga – oszalałego na punkcie danych technokraty – według Koalicji dla Bezdomnych statystyki bezdomności wzrosły o 73 proc. Częściowo dlatego, że Bloomberg próbował zniechęcić mieszkańców do korzystania z pomocy społecznej i zamiast ułatwiać znalezienie domu, rzucał nowojorczykom kłody pod nogi na drodze do znalezienia tymczasowego, a często i dziurawego dachu nad głową.
Bezdomność to z punktu widzenia statystyki bardzo zagmatwany problem – doskonały przykład tego, jak redystrybucja dóbr w górę (do wyższych warstw społecznych) wygrywa nie tylko z prawami matematyki, ale też ze zdrowym rozsądkiem. Stany Zjednoczone mają nadmiar budownictwa mieszkaniowego – Amnesty International USA podaje, że na każdą osobę bez domu przypada pięć pustych – a mimo to 3,5 mln ludzi zamieszkuje ulice, schroniska i prowizoryczne schronienia. Paradoks bezdomności przypomina inny absurd społeczny USA: głód. Codziennie wyrzuca się tony produktów, w większości całkowicie jadalnych, a tymczasem Departament Rolnictwa USA informuje, że 49 mln ludzi, w tym 8,3 mln dzieci, w 2012 roku mieszkało w gospodarstwach domowych zagrożonych głodem i niedożywieniem.
To nie brak mieszkań i jedzenia sprawia, że ludzie ich nie mają. Ale jeśli nie chce się słyszeć o redystrybucji, jedynym sposobem na pogodzenie tych dwóch faktów jest ujęcie problemu przez pryzmat winy osoby bezdomnej. Jeśli bezdomni to istoty przedspołeczne, społeczeństwo jest zwolnione z odpowiedzialności za ich biedę, dopóki potrafi wytworzyć fantazję zhackowania własnego życia i indywidualnego zwycięstwa nad bezdomnością, zwycięstwa „jak z plakatu filmowego”. Właśnie dlatego ci zatroskani inżynierowie nie wymyślają nowych modeli systemu mieszkań komunalnych, nie powierzają bezdomnym pieniędzy czy innych dóbr mogących natychmiastowo i znacząco im ulżyć. Nie lobbują też u urzędników lokalnych czy państwowych, nie żądają naprawienia nieskutecznych przepisów.
Wydaje się to nieco zbyt proste, ale jeśli da się bezdomnym domy, przestają być bezdomni. Salt Lake City i Phoenix udało się prawie zupełnie wyeliminować bezdomność weteranów wojennych poprzez programy bazujące na tej przesłance. Jeśli komuś z zasady nie odpowiadają takie propozycje, może da się przekonać bilansowi kosztów: badania w Los Angeles pokazały, że darmowe mieszkania dla bezdomnych kosztują 600 dol. miesięcznie na osobę, zaś inna pomoc dla mieszkających na ulicy sięga 2,9 tys. dol. miesięcznie. Przedsiębiorcy z branży stracą może swoje półdarmowe maskotki do testowania aplikacji, ale za to spacer po Market Street na pewno stanie się dla nich przyjemniejszy.
Tekst pochodzi z magazynu Dissent
Tłum. Aleksandra Paszkowska