Czy łącząc te dwa wydarzenia - obchody 25-lecia wolności i wizytę Obamy - rząd zupełnie zatracił poczucie ironii?
Wiele się zmienia wokół nas, ale relacje polsko-amerykańskie pozostają „tak samo dobre i mają fundamentalne znaczenie”. Liderzy nie musieli niczego naprawiać – mogli od razu „przejść do konkretów”, czyli rozmowy o bezpieczeństwie na Wschodzie i polityce energetycznej. Tymi słowami premier Donald Tusk rozwiał wszelkie wątpliwości: Barack Obama nie przyjechał do Polski, żeby rozmawiać na kontrowersyjne tematy i tłumaczyć się ze stosowanych przez siebie rozwiązań, które coraz mniej kojarzą się z „wolnym światem”. Dlaczego więc jego wizyta została zaplanowana na dzień obchodów pierwszych wolnych wyborów – symbolicznego końca autorytarnej opresji, którą w Polsce kojarzymy z arogancją władzy i masową inwigilacją? Te same zarzuty – o nieliczenie się z konstytucją i nieposzanowanie wolności obywatelskich – są kierowane przecież w stronę prezydenta Obamy. Od momentu, w którym świat dowiedział się, że Stany Zjednoczone w imię wąsko pojętego interesu narodowego łamią obowiązujące umowy międzynarodowe i na masową skalę inwigilują obywateli innych państw (własnych zresztą też) – z obietnicy odnowy wiązanej z jego prezydenturą nie zostało już nic. Obama dla obywatelek i obywateli Ameryki to dziś nie „Yes we can”, ale „„Yes we scan”
Czy łącząc te dwa wydarzenia – obchody 25-lecia wolności i wizytę Obamy – rząd zupełnie zatracił poczucie ironii?
Niekoniecznie. Rządzący wiedzą, że w czasach kryzysu wolność łatwo daje się sprowadzić do pustej retoryki i mało komu przyjdzie ochota powiedzieć „sprawdzam”. Czy wypada drążyć dziurę w brzuchu naszego kluczowego sojusznika w momencie, gdy nad Europą Środkowo-Wschodnią wisi widmo rosyjskiej agresji? W imię czego rząd miałby się narażać na takie faux pas? Wolność to zimna abstrakcja – tak długo, jak możemy z niej korzystać, w zasadzie jej nie zauważamy. Natomiast lęk przed utratą bezpieczeństwa jest gorący, namacalny – czuć go w ściśniętym żołądku, kiedy oglądamy kolejne obrazy cierpienia i przemocy wydarzającej się nie „gdzieś na innym kontynencie”, ale tuż za rogiem. Politycy muszą się wczuwać w społeczne emocje, dlatego najsilniejsza polska partia w Parlamencie Europejskim na swoim sztandarze umieściła nie wolność, ale właśnie bezpieczeństwo. I nie zawaha się go użyć, żeby zamknąć usta „malkontentom”, którzy przypominają, że jedno z drugim naprawdę się nie wyklucza – można mieć bezpieczne granice i być wolnym od masowej inwigilacji. Ta druga nie służy przecież namierzaniu terrorystów i innych złoczyńców, ale ciągłemu powiększaniu bazy wiedzy o niewinnych obywatelach. To stóg siana – nie igła – jest celem.
Niestety, w politycznym dyskursie uproszenia sprawdzają się lepiej niż zniuansowane analizy. Dlatego już ucichła pro-obywatelska retoryka – pełna zapewnień, że nasi reprezentanci w Brukseli będą się domagać zakończenia amerykańskich programów masowej inwigilacji i żądać wyjaśnień, nawet kosztem dobrych relacji handlowych. Na długo przed wyborami Parlament Europejski postawił tę kwestię na ostrzu noża: nie będzie zgody na transatlantyckie porozumienie o handlu i inwestycjach dopóki Stany Zjednoczone nie zakończą operacji szpiegowskich wymierzonych w obywateli Unii Europejskiej. Po półrocznym dochodzeniu parlamentarna komisja odpowiedzialna za ochronę wolności obywatelskich (LIBE) doszła do wniosku, że skala inwigilacji prowadzonej przez USA nie pozostawia złudzeń co do jej celów i charakteru: „wojna z terroryzmem” to tylko pretekst do gromadzenia danych o przeciwnikach politycznych i osobach, które w jakikolwiek sposób mogą zagrażać amerykańskiej racji stanu. Mimo to żaden ze świeżo upieczonych polskich eurodeputowanych nie wykorzystał wizyty prezydenta Obamy, żeby nawiązać do dochodzenia i rezolucji Parlamentu Europejskiego.
Wielka szkoda, bo z polskiej perspektywy naprawdę jest o czym rozmawiać. I nie chodzi tylko o domniemany udział polskich służb w programach realizowanych przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego (NSA), czy przekazywanie Amerykanom milionów metadanych i innych komunikatów dziennie (niewykluczone, że również o polskich obywatelach). Chodzi o poszanowanie zasad, których Polska zobowiązała się przestrzegać i które wpisała do swojej konstytucji – także na granicach, którym tak wiele uwagi poświęca dziś nasza dyplomacja.
Stawką w polsko-amerykańskich relacjach rzeczywiście jest bezpieczeństwo, jednak nie bezpieczeństwo od przyczajonego terrorysty czy nieobliczalnego dyktatora, ale od arbitralnych praktyk władzy i masowej inwigilacji.
Czyli tych, które zawracają nas do czasów sprzed demokratycznego przełomu. Do czasów, kiedy działania tajnych służb były wymierzone w ludzi, a nie nakierowane na pozyskiwanie taktycznych informacji.
„Nie wierzcie zapewnieniom, że masowa inwigilacja to problem złych ludzi” – napisał Glenn Greenwald w książce podsumowującej jego współpracę z Edwardem Snowdenem i to, czego dowiedział się o stanie amerykańskiej i europejskiej demokracji. W rocznicę ujawnienia pierwszych informacji o działaniach szpiegowskich USA na łamach „Guardiana” i „Waschington Post”, zamiast wsłuchiwać się w gładkie słowa prezydenta Obamy, wypadałoby raczej zrobić rachunek sumienia.
Kiedy zgodziliśmy się na poniżające i dyskryminujące traktowanie na granicach tych, którzy zostali błędnie sprofilowani w ramach analizy danych PNR? Komu służą podwójne standardy ochrony danych osobowych w Internecie – wyższe dla europejskich firm, niższe dla amerykańskich? Dlaczego polskie służby bez żadnej demokratycznej kontroli współpracują z zagranicznym wywiadem?
To tylko część pytań, które należałoby postawić przy tej okazji. A jest ich więcej: Kto zyska na negocjacjach handlowych, których głównym celem jest zniesienie istotnych regulacji? Dlaczego nikt nie spytał nas o zdanie, zanim stolica kraju przekształciła się w twierdzę, a publiczne pieniądze sfinansowały ostentacyjny spektakl bezpieczeństwa z okazji wizyty ważnego polityka? Na czym polega demokracja i wolność słowa, jeśli dyskusja na te i podobne tematy jest pomijana jako politycznie nieistotna lub dyplomatycznie niekomfortowa?
Rok to zdecydowanie za mało, żeby rozliczyć władzę z naruszeń praw człowieka, które skrywa zasłona bezpieczeństwa narodowego. Najwyraźniej jednak nawet 25 lat nie wystarczy, żeby zbudować polityczne i prawne instytucje, które pogodzą wolność i bezpieczeństwo – w ich pierwotnym, obywatelskim znaczeniu.
Czytaj także:
Podsumowanie roku, od ujawnienia masowej inwigilacji do dziś na stronach fundacji PANOPTYKON.
Jakub Dymek, Obama lawiruje, NSA szpieguje