Najważniejsze, żeby czołgi nie uszkodziły asfaltu, najważniejsze, żeby wojskowi nie przeszkadzali w pracach polowych, najważniejsze zasiać we właściwym momencie.
Dzwoni ojciec.
– Co się u nas wyrabia – mówi zdenerwowany – wojna.
– Co – pytam – strzelają?
– Nie – odpowiada – po prostu czołgi przejechały.
Wypytuję dalej. Okazuje się, że nasze wojska przemieszczają się w stronę Ługańska, starają się nie psuć asfaltu, jadą gruntówkami. W Starobilsku też jest nasz sprzęt.
– A co z mobilizacją? – pytam.
– Bołotow jakąś ogłosił – mówi ojciec. – No ale przecież on nie ma prawa?
– On nie ma – zgadzam się. – A ludzie – pytam – za kim są?
– Większość za Ukrainą – mówi. – Ale są też za Rosją.
Ciekawe, myślę – oni tam w dalszym ciągu decydują – czy są za Ukrainą czy za Rosją. Jest spokój, nie strzelają, nie ma operacji antyterrorystycznej, nie ma ludowych merów, nie ma zakładników, nie zagłuszają ukraińskiej telewizji. A w tym czasie nieopodal strzelają do naszych żołnierzy, przy czym w strefie działań wojennych tradycyjnie wielu jest cywilów.
Tych samych cywilów, którzy już oczywiście zdecydowali, za kim są – za Ukrainą, czy za Rosją – i teraz demonstrują swój wybór konkretnymi działaniami. Najprościej w tej sytuacji jest rzecz jasna pogodzić się z tym, że nasi wojskowi rzeczywiście nie są tam u siebie, że są na obcym terenie, że nikt na nich tam nie czeka, że nikt ich tam nie potrzebuje.
Jednak właśnie rozmawiałem z rodzicami i teraz jestem spokojniejszy – czołgi przejechały, więc przynajmniej przez pewien czas można nie martwić się o nich – nie przyjdą „separatyści”, niczego nie zarekwirują, nikogo nie zabiorą na przesłuchanie.
Nie jestem pewien, czy ta część ludności cywilnej, która jest „za Rosją”, uświadamia sobie w pełni zalety swojej sytuacji, możliwe, że przeciwnie, woleliby znajdować się pod ochroną „armii Południowego Wschodu”, pod protektoratem jakiegoś Biesa czy Abwera, za plecami swoich wyzwolicieli. Całkiem możliwe, że oglądają wiadomości i cieszą się ze śmierci ukraińskich żołnierzy, ze spalonych transporterów, ze zdobytej broni.
A dowiadując się o poległych separatystach, całkiem możliwe, miotają się i przeklinają kijowską juntę. Trudno mi zrozumieć, jak komentują przebieg walk zwolennicy separatyzmu, którzy znaleźli się na terenach „zajętych” przez armię ukraińską – życzą porażki poborowym i ochotnikom z ukraińskim paszportami, czy po prostu w milczeniu czekają, jak się to wszystko skończy.
Od czasu do czasu telefonuję do domu, wypytuję o nastroję, interesuję się sytuacją. Niektórzy nie przebierają w słowach, mówiąc o separatystach, którzy terroryzują region, niektórzy śmieją się z naszych wojskowych, którzy czasami nie mają nawet porządnych butów. Niektórzy opowiadają, że wojskowi urządzili między sobą strzelaninę, przeszkadzając ludziom posiać. Wojskowi budzą lęk. Do wojskowych nikt nie przywykł. Nikt nie wie, jak na nich reagować, jak ich traktować. Czego się po nich spodziewać.
W ogóle – nikt chyba nie wie, czego się spodziewać. Ludzie tradycyjnie liczą na jakieś decyzje Kijowa albo Moskwy, tradycyjnie na kogoś się oglądają, tradycyjnie nie ufają politykom, tradycyjnie nikogo nie popierają.
Nawet kiedy zdecydują się, z kim sympatyzują – tradycyjnie zatrzymują swoje poglądy dla siebie, nie śpiesząc się, by wyrażać je głośno, uważając za rozsądne troszkę odczekać. Tradycyjnie obserwują wszystko z boku.
Ludność cywilna nie powinna popierać żadnej ze stron konfliktu zbrojnego. Ludność cywilna w ogóle nic nie jest nikomu winna. Ludność cywilna ma pewną wyższość – zawsze może poskarżyć się na obecność wojskowych, na niewygodę warunków wojennych. Przecież to ludność cywilna, nie ma broni w dłoniach, a jakie ma nastroje – nikogo nie powinno obchodzić.
To w ogóle nie ich wojna, to w zasadzie nie ich problemy. Najważniejsze, żeby czołgi nie uszkodziły asfaltu, najważniejsze, żeby wojskowi nie przeszkadzali w pracach polowych, najważniejsze zasiać we właściwym momencie. Bo wojna wojną, a zasiewu nikt nie odwoływał. Nawet jeśli nie wiesz, komu dostanie się tegoroczny plon.
Przeł. Michał Petryk
Tekst ukazał się na stronie TSN.