Przyjęło się ostatnio porównywać działania „majdanowców” i „antymajdanowców”, znajdować rzeczy wspólne, przeprowadzać paralele, wyliczać różnice.
To, co wspólne, jak zawsze jest na powierzchni – chodzi nawet nie o stylistykę (maski, pałki, opony, barykady) czy taktykę ze strategią (okupacja budynków administracji, władza ludu w akcji itd.), chodzi o motywację i odpowiedzialność: jeśli oni mogli palić i okupować – dlaczego my nie możemy, jeśli pogwałcono nasze prawa – dlaczego nie możemy ich bronić?
To, co różne – także: jedni nigdy nie wypuszczali z rąk flagi państwowej, drudzy tę flagę zrywają z budynków administracji. Przy czym chodzi znowu nie po prostu o flagę. Chodzi o stosunek do swojego kraju. Możliwe, że to właśnie jest największa różnica.
Często teraz o tym myślę: przecież my wszyscy, wszyscy wokół, ci, z którymi przyszło ciągle mieć do czynienia, zawsze byliśmy przeciwko władzy – i poprzedniej, i tej, która była przed poprzednią, i tej, która była jeszcze wcześniej. Jednak nikt nigdy nie występował przeciwko krajowi.
Przynajmniej nikt ze wspólnych przyjaciół i znajomych. Było jasne, że to tymczasowe nieporozumienie, przestępcy, kryminaliści, szarlatani, ktokolwiek, ale najważniejsze, że wcześniej czy później się ich pozbędziemy i wszystko będzie z naszym krajem w porządku.
To, że to nasz kraj, który przeżyje wszystkich swych prezydentów i demokratycznych wybrańców – nigdy nie budziło niczyich wątpliwości.
Nikomu nie podobali się prezydenci – i następnym razem ich nie wybieraliśmy.
Nikomu nie podobały się rządy – i przeciwko nim wychodziliśmy na ulice.
Nikomu nie podobała się milicja, prokuratura, sędziowie, urzędnicy – w dalszym ciągu jednak jakoś z nimi koegzystowaliśmy. Dlatego, że innego kraju nikt z nas po prostu nie miał, więc nie było nawet o czym rozmawiać. No tak, myślało się, kiedyś wszystko się zmieni, a właściwie – my wszystko zmienimy.
Zmienimy polityków, zmienimy milicję, zmienimy sądy.
Zmienimy wszystko.
A kraj właśnie zostawimy. Nie żeby wszyscy wokół byli takimi państwowcami, raczej odwrotnie. Po prostu to całkiem naturalne – dobrze myśleć o swoim kraju, martwić się o niego, walczyć o niego.
Nawet jeśli w odpowiedzi przyszło napotykać ciągłe rozczarowania, urazy i zagrożenia. Ale znowuż myślało się tak: państwo, które tu naszym kosztem budują, tak naprawdę nie ma z nami nic wspólnego.
Oni żyją w swojej rzeczywistości równoległej, odgradzają się od nas żywymi tarczami z milicjantów i sędziów, oni są tu tymczasowo – już zupełnie niedługo, znacznie szybciej, niż sobie wyobrażają, ich tu nie będzie. A kraj zostanie. I my wszyscy zostaniemy. Może nie wszyscy, ale zostaniemy.
W każdym razie nikt nie narzekał na sam kraj. Nawet tej zimy, nawet wtedy, kiedy cała maszyna państwowa działa wyjątkowo chłodno i okrutnie, od czasu do czasu wspominano – to nasi współobywatele, mamy takie same paszporty, jakoś się dogadamy, nie możemy się nie dogadać.
Wszystko będzie dobrze, bo mamy coś do stracenia, przede wszystkim – nasz kraj. Bo wszyscy mamy jeden kraj, tego nikt nie zlekceważy.
A tu okazało się, że zlekceważy. I to jeszcze jak. I można się było spodziewać, jak jawnie. Przecież kraj nie składa się wyłącznie z przyjaciół i znajomych. Ileż razy na ulicach, w metrze, w sklepach, wszędzie zdarzało się słyszeć od nieznajomych współobywateli słowa o tym, że to nie kraj i nie naród, i, rzecz jasna, nie język, że tu nie może być przyszłości i nie mogło być przeszłości, że nie ma żadnych szans i żadnego szacunku.
A także – żadnej chęci, by coś zmienić, żadnej chęci o coś walczyć. Tylko trzymać się tego, co zostało, tego, co udało się wyrwać zimnym szponom historii, trzymać się i się nie wychylać, trzymać się i przeklinać wszystko i wszystkich wokół. Zdarzało się, prawda? Nie mogło się nie zdarzać.
I teraz zadaje się pytania – jak mogli inaczej reagować na wydarzenia ostatniego czasu? Otóż nijak. Tylko tak – strachem, agresją i kolaboracją. Oni nigdy nie czuli, że ten kraj jest ich, nigdy nie traktowali go poważnie i w ogóle – oni nigdy nie uznawali go za kraj. Nie uznają i teraz.
I problem polega na tym, że musimy jakoś dalej wszyscy razem tu mieszkać, spróbować w dalszym ciągu być współobywatelami, spróbować nie zacząć jutro do siebie nawzajem strzelać.
Chociażby ze względu na niego. Znaczy, kraj.
Przeł. Michał Petryk
Tekst ukazał się na stronie TSN.