Niby wiemy, że bez sensu jest się na to oburzać, bo nie ma nic gorszego niż nadęta moralistyka.
Rekordową sprzedaż odnotował w 2013 roku „Fakt”, a dokładniej wydanie z jedynką informującą, że Katarzyna W. – oprócz „małej Madzi” – miała gdzieś jeszcze, być może, jakieś inne dziecko. Wprawdzie 549 049 egzemplarzy to w porównaniu z nakładami, jakie gazety średnio osiągały w Polsce jeszcze kilka lat temu, nie jest liczba szczególnie oszałamiająca, ale jak na dzisiejsze standardy to wynik imponujący.
Wiadomo – w pamięci mamy socjologiczne rozpoznania fundamentalnych mechanizmów zawiadujących organizmem społecznym. Wiemy, że każda grupa potrzebuje odpowiedniej dawki konsolidacji, a nic nie konsoliduje mocniej niż zbiorowe wyobrażenia potworów i monstrów, radykalnie od poczciwej zbiorowości odmiennych, pozwalających się na zasadzie kontrastu wybielić i oczyścić z wszelkich złych intencji. Wiemy, że naiwnością jest oczekiwać wysokich wyników rynkowych od ambitnej albo przynajmniej niebrukowej prasy. Wiemy, że zasadniczo rzecz ujmując, nic już nikogo od dawna nie interesuje, więc na poważniejsze komentarze i analizy publika jest raczej niszowa, a tak zwana większość z apetytem pochłania kolorową papkę. Wiemy, że bez sensu jest się na to oburzać, bo nie ma nic gorszego niż nadęta moralistyka, podszyta narcystycznym przekonaniem o swojej ogólnie pojętej wyższości.
A jednak kołacze się po głowie zasadnicze pytanie: kto w gruncie rzeczy dokonuje w polskich mediach tego rodzaju operacji?
Czy rację ma Grzegorz Miecugow, kóry obarcza odpowiedzialnością „stabloidyzowanych widzów”, którzy rzekomo domagają się wyłącznie krwawej albo kolorowej sieczki, a na wszelkie przejawy bardziej ambitnego komunikatu reagują tak zwanym totalnym odrzutem? Czy też problem leży gdzie indziej, a mianowicie w zdominowaniu polskiego rynku prasowego i telewizyjnego przez wielkie korporacje medialne, zainteresowane wyłącznie pomnażaniem zysku – i w tym celu wykorzystujące najprostsze, najbardziej prymitywne środki?
Czy – innymi słowy – faktycznie mamy ochotę oglądać przede wszystkim tandetne reality shows i czytać o matce Madzi, względnie o Trynkiewiczu, czy też to w ten właśnie sposób wyobrażają nas sobie twórcy polskich mediów, za nic mający edukacyjną rolę prasy, o podmiotowym traktowaniu czytelnika czy widza już nawet nie wspominając?
Beata Stasińska mówi w wywiadzie, że trudno jej uwierzyć w nagłe zgłupienie Polaków, którzy w ciągu kilku lat kompletnie przestali interesować się literaturą. Powodem jest, według niej, coraz mniej miejsca (właściwie – zero), jakie poświęca się książkom w głównym nurcie medialnym. „Ktoś uwierzył – mówi Stasińska – że na tandecie jest łatwy zarobek, i nic innego nie zamierza serwować”.
Pytanie tylko: kto? I w jaki sposób wybić mu to przekonanie z głowy? Wbrew pozorom, od odpowiedzi na te pytania będzie zależeć znacznie więcej aniżeli tylko kształt polskiej sfery medialnej.