Ideologiczne wojny o aborcję w Stanach doprowadziły do sytuacji, w której kliniki aborcyjne przejmują rolę pomocy społecznej.
Rolą klinik aborcyjnych w USA, w przeciwieństwie do ich odpowiedników w wielu krajach świata, nie jest po prostu wykonywanie zabiegów. Konsekwencje ideologicznych wojen o aborcję w Stanach – ograniczenia dotyczące korzystania ze środków publicznych, niewielka liczba placówek skłonnych wykonać zabieg w przypadku choroby kobiety, a przede wszystkim nadreprezentacja najuboższych kobiet wśród decydujących się na aborcję – doprowadziły do sytuacji, w której kliniki przejmują rolę pomocy społecznej, kwestorów i biur podróży w jednym, by wymienić choćby kilka dodatkowych zadań, jakie na nie spadły.
Weźmy przypadek pani Laverne (nazwisko zmienione), która niedawno trafiła do jednej z klinik na południu kraju. Cierpiała na kilka różnych dolegliwości, niektóre bardzo poważne, w tym krwotoki po wcześniejszych porodach. Gdy zgłosiła się do kliniki, była już w szóstym miesiącu ciąży – o której nie wiedziała, bo jej miesiączki ustały dużo wcześniej, wskutek jednego z poprzednich zabiegów medycznych. Z racji jej stanu zdrowia i problemów z porodami w przeszłości lekarze doradzali aborcję.
Także ze względów zdrowotnych, z powodu ryzyka wystąpienia kolejnego krwotoku i biorąc pod uwagę zaawansowanie ciąży – dyrektorka kliniki stwierdziła, że zabieg powinien być przeprowadzony w szpitalu, który mógłby objąć Laverne dodatkową opieką, gdyby doszło do komplikacji. Zespół kliniki znalazł i skontaktował się z takim szpitalem w okolicy, ale koszt wykonania zabiegu wynosił 7 tysięcy dolarów – dużo ponad możliwości finansowe pacjentki. Laverne i jej rodzina żyli w nędzy, ona sama straciła pracę w związku z kłopotami zdrowotnymi, a jej męża wyrzucono po tym, jak opuścił stanowisko pracy – spieszył się do domu, bo jedno z dzieci zadzwoniło do niego mówiąc, że mama zemdlała. Państwo Laverne mieli na utrzymaniu jeszcze kilkoro krewnych. Nie było szans, żeby wyczarowali 7 tysięcy dolarów.
Dyrektorka kliniki wzięła sprawy w swoje ręce. Wysłała wiadomość do swoich koleżanek i kolegów, pytając, czy mogą w tej sytuacji zaoferować pomoc. Kilkanaście osób odpowiedziało natychmiast, w tym dyrektor medyczny jednej z klinik na zachodnim wybrzeżu, mieszczącej się przy szpitalu. Jego klinika mogła przyjąć Laverne za dużo mniej niż 7 tysięcy. Ktoś z kliniki, która
zwróciła się po pomoc, zadzwonił do National Abortion Federation (Krajowej Federacji Aborcyjnej), która miała możliwość – za pomocą kilku swoich funduszy – sfinansowania transportu i zabiegu dla kobiety. Szybko przefaksowano więc dokumentację Laverne do szpitala, który miał ją przyjąć.
Praca kliniki nie zakończyła się jednak w tym miejscu. Laverne nigdy nie podróżowała samolotem, nie była na lotnisku ani nawet nie opuściła granic swojego stanu. Pracownicy kliniki zarezerwowali więc jej bilet, używając do tego firmowych środków, które dopiero potem miała im zwrócić NAF, i poinstruowali Laverne, jak ma się przygotować do lotu i co zabrać ze sobą na lotnisko. Dali jej też gotówkę na wydatki w trakcie podróży. Za radą dyrektora ze szpitala, gdzie miano przeprowadzić zabieg, skontaktowano się także z ACCESS, organizacją pozarządową, która pomaga kobietom przygotować się do zabiegu aborcji i innych zabiegów związanych ze zdrowiem reprodukcyjnym. Wolontariuszki i wolontariusze ACCES zapewnili Laverne dwudniowy nocleg oraz odwieźli do samej kliniki i odprowadzili na lotnisko. W ciągu niecałego tygodnia od momentu, kiedy Laverne po raz pierwszy zgłosiła się do kliniki w swoim rodzinnym stanie, przeprowadzono zabieg bez powikłań, a ona sama zdążyła wrócić do domu.
To, co w tej historii wyjątkowe, to właśnie to, jak mało wyjątkowe są takie przypadki – mimo, że nikt ich nie upublicznia i nie są przedmiotem publicznej debaty. Przez lata, odkąd zajmuję się tematem dostępu do aborcji, słyszałam tę historię w niezliczonej liczbie wersji, w każdej z nich lekarze i pracownicy sektora zdrowia reprodukcyjnego wykraczali poza swoje obowiązki, by zapewnić kobiecie dostęp do pomocy wtedy, kiedy jest to najbardziej potrzebne. Wiele kobiet otrzymało pomoc wyłącznie dzięki takim staraniom, jak te opisane powyżej.
Przypadek Laverne jest jednak szczególny z tego względu, że między wszystkimi zaangażowanymi stronami powstała pewna więź, a pacjentka była od samego początku bardzo blisko wszystkich, którzy zaangażowali się w jej sprawę. Jeden z dyrektorów szpitala, w którym wykonano zabieg, napisał mi w mailu, że „los pacjentki leżał na sercu wszystkim, którzy ją poznali, zarówno chorym, jak i personelowi szpitala, który miał przyjemność z nią pracować. Miała dar nawiązywania kontaktu ze wszystkimi, pocieszania innych. Wychodząc, wyściskała wszystkich, których zdążyła poznać w trakcie krótkiego pobytu po zabiegu”. Jeden z wolontariuszy, którzy zaoferowali jej nocleg, wspomina, jak wielką przyjemnością było zabranie kobiety na spacer, podczas którego mógł pokazać jej miasto, a pracownice szpitala wspominają, że Laverne zaraziła wszystkich swoim entuzjazmem, gdy wzruszająco opowiadała o zdjęciach chmur, które zrobiła z samolotu, by pokazać je swoim dzieciom. „Właśnie dla takich chwil robimy to, co robimy” – podsumował dyrektor szpitala.
Wszystkie te pozytywne emocje wynikają z czegoś innego niż tylko niezwykła otwartość samej pacjentki. W ciągu tygodnia pięć różnych instytucji – klinika, sieć lekarzy, NAF, szpital i ACCESS – pracowały wspólnie, by pomóc w otrzymaniu najlepszej możliwej opieki medycznej wytrwałej, ale pozbawionej środków do życia kobiecie. Ten przypadek pokazuje, że kliniki aborcyjne i środowisko działaczek i działaczy funkcjonują w ramach pewnej wspólnoty, połączonej poczuciem misji, w ramach której wszystkie strony muszą być dla siebie oparciem.
Dla mnie, piszącej te słowa, sprawa Laverne przynosi dwie lekcje. Pierwsza dotyczy oczywiście przyzwoitości i zasad, które panują w tej wspólnocie i wynikającej z tego skuteczności w dokonywaniu takich skomplikowanych operacji, jak w przypadku Laverne, nawet pod ostrzałem krytyki. Druga lekcja dotyczy tego, jak bardzo nieakceptowalna jest dotychczasowa polityka dotycząca aborcji. Laverne była objęta publicznym ubezpieczeniem dla najmniej zarabiających, Medicaid, które nie pokrywa aborcji w przypadkach innych niż bezpośrednie zagrożenie życia lub gdy ciąża jest wynikiem gwałtu lub kazirodztwa. Ciąża kobiety, o której mowa w tym artykule, bez wątpienia wiązała się z zagrożeniem dla zdrowia, choć lekarze niewątpliwie spieraliby się, czy w stopniu „bezpośrednio zagrażającym życiu”. Nikt z zaangażowanych w jej sprawę nie miał natomiast wątpliwości, że stratą czasu byłaby próba zmuszenia stanowego zarządu Medicaid do pokrycia kosztów – bo nie udaje się to w nawet w przypadkach, gdy taka konieczność jest oczywista.
Co więc stanie się z kolejnymi kobietami, których sytuacja jest podobna? Naiwnością byłoby przecież myśleć, że środowisko klinik, szpitali i aktywistów będących za aborcją ma środki i pozycję, która pozwoliłaby zająć się każdym przypadkiem. Może więc warto wreszcie przyjrzeć się ubezpieczeniom zdrowotnym i prawu, które wobec kobiet niemogących pozwolić sobie na nierefundowaną aborcję – jest po prostu barbarzyńskie?
przeł. Jakub Dymek
Tekst ukazał się na stronie magazynu Dissent.
Carole Joffe – socjolożka, profesorka w instytucie Global Reproductive Health na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco. Zajmuje się zdrowiem reprodukcyjnym i społecznymi uwarunkowaniami dostępu do aborcji. Jej ostatnia książka nosi tytuł Dispatches from the Abortion Wars: The Costs of Fanaticism to Doctors, Patients and the Rest of Us.