Ukraina wchodzi teraz w kolejny etap niestabilności politycznej.
Jakub Dymek: Jeszcze w listopadzie 2013 wydawało się – przynajmniej takie były głosy w polskiej i europejskiej prasie – że Ukraina ma szansę na stowarzyszenie się z Unią. Co się na zmieniło, że Janukowycz przyjął inny kurs, a perspektywa stowarzyszenia z dnia na dzień wyparowała?
Jewgen Worobiow: Janukowycz uznał, że może wygrać na związanych z negocjacjami targach – na walce między Unią Europejską a Rosją. Wydawało mu się, że może nie podejmować żadnych wiążących decyzji, że może dotrwać spokojnie do kolejnych wyborów, nie idąc do Unii i nie tracąc eurosceptycznego elektoratu, ale zachowując w perspektywie europejskie wsparcie i pieniądze, które były mu potrzebne, żeby zbilansować budżet. I w efekcie tego lawirowania do podpisania umowy nie doszło. Widząc nadchodzący kryzys, próbował uspokoić nie tylko obywateli, ale i elity – twierdził, że właściwie to tylko kwestia czasu, szczegółów, ale umowa zostanie kiedyś podpisana. Mówiąc wprost: chciał zachować możliwość oszukiwania i trzymania w niepewności wszystkich – Unii, obywateli, Rosji. To nie mogło się udać.
Jak wtedy, jeszcze w 2013, rozkładały się nastroje i sympatie społeczne? Bo wiemy, że ten tradycyjny podział na wschodnią i zachodnią Ukrainę nie wystarcza, by je dobrze opisać.
Prawie połowa społeczeństwa – 48% – była jednoznacznie za podpisaniem umowy stowarzyszeniowej. Jaka jest demografia i profil społeczny tej aktywnie popierającej stowarzyszenie z Unią części Ukraińców? Studenci, przedsiębiorcy, ludzie aktywni w społeczeństwie w ogóle. Tak więc to chyba bardziej kwestia generacyjna niż geograficzna. Także na wschodzie kraju, na przykład w Charkowie, protesty poparli ci, którym zależy na możliwości podróżowania do UE, robienia interesów.
Mamy więc szczyt w Wilnie, umowa stowarzyszeniowa nie zostaje podpisana, ludzie w Kijowie zaczynają się zbierać na Majdanie. Czy oprócz decyzji o niepodpisaniu umowy jeszcze inne czynniki odegrały tu rolę? Czy antyestablishmentowy resentyment, gniew wobec klasy politycznej jako całości, nie był rozniecony już wtedy?
Tak, pierwszy Majdan, ten jeszcze z listopada 2013 roku, w ogóle mówił o sobie, że jest „antypolityczny” i odmawiał współpracy z politykami opozycji. Gdy opozycja próbowała go wykorzystać do promocji swoich liderów, protestującym się to nie podobało. Ludzie byli sceptyczni zarówno wobec Janukowycza, kiedy próbował się pokazać jako polityk dialogu, jak i wobec opozycji. Gdy Arsenij Jaceniuk później wołał: „Jak pójdziecie szturmem na berkutowców, to ja będę w pierwszym szeregu” – to brzmiało to ironicznie. Ludzie wiedzieli, że chce się ich oszukać. Sprzeciw wobec władzy jako takiej był głównym przekazem tych protestów.
Ale coś się zaczęło dziać już wcześniej. W lecie 2013 r. wybuchły protesty na prowincji związane z próbą tuszowania sprawy pobicia kobiety i gwałtu popełnionego przez trzech policjantów na południu kraju; już one pokazały, jak bardzo społeczeństwo nie ufa władzy. Nie tylko rządowi centralnemu, ale w ogóle instytucjom, w tym również aparatowi sprawiedliwości na Ukrainie, sądom, milicji. Majdan był żądaniem, żeby ktoś zaczął reformować państwo, żeby zmieniła się retoryka tej władzy – nie tylko rządu, ale i niżej, wszystkich funkcjonariuszy, w tym milicjantów.
Czy ta zdolność do mobilizacji społecznej, którą widzieliśmy w 2013 roku na Majdanie, to w realiach ukraińskich nowość?
Nie tyle nowość, ile nowa jakość – chodzi o większą skuteczność. Po wyborze Janukowycza obserwowaliśmy kilka dużych akcji protestu, na przykład majdan podatkowy przeciwko zmianom w kodeksie podatkowym. Majdan jest ich finałem – może wreszcie doprowadzić do realizacji postulatów, czego nie były w stanie osiągnąć mniejsze protesty.
Widzi pan te protesty jako kolejne ogniwa łańcucha, logiczną całość?
Oczywiście. Fakt, że Majdan został poparty i uznany za słuszną strategię działania przez dziennikarzy, artystów, ludzi wolnych zawodów, część establishmentu, pokazuje, że nie mamy do czynienia z czymś, co idzie wbrew tendencjom w tym społeczeństwie. Oni widzieli „popyt” na taką mobilizację. Poparcie dla protestów już było, a obecność wielu znanych, zdolnych zorganizować ruch osób była tylko katalizatorem.
Można uznać Majdan za triumf oddolnych strategii organizacji protestu?
Majdan dał społeczeństwu to, czego nie mogła władza – reguły i działające instytucje. Samoobrona broniła ludzi, gdy nie robiła tego milicja, a sanitariusze Majdanu pomagali rannym, i to bez kolejek, gdy zwodzili medycy i ukraińskie szpitale. To było niesamowicie ważne dla ludzi, którzy nie chcieli chaosu, potrzebowali natomiast ciągłej mobilizacji i zdolności samoorganizowania się – i to dał im Majdan.
Kiedy właściwie Majdan zgubił przedrostek „euro”?
To się stało po 11 grudnia, gdy Catherine Ashton z ramienia Unii Europejskiej przyjechała do Kijowa, a jednocześnie Janukowycz użył przemocy wobec protestujących. To pokazało asymetrię sił – i Majdan zrozumiał, że na Zachód nie ma co liczyć; gdzieś rozpłynął się nacisk na słowo „euro”. Ludzie na Majdanie oczekiwali natychmiastowego wprowadzenia sankcji wobec ekipy Janukowycza, tymczasem Zachód cały czas szukał możliwości jakiegoś kompromisu między protestującymi a władzą. Dokładnie wtedy przestał być w oczach Majdanu partnerem, a stał się negocjatorem czy mediatorem. Mediator niewiele może, nie polega się na nim jak na partnerze. To rozpoczęło cały cykl głosów zawodu, których zwieńczeniem był słynny apel mówiący, że Ukraina nie potrzebuje dalszych deklaracji poparcia i zaniepokojenia, tylko pomocy.
Rozmawiamy trochę tak, jakby Majdan był spójny politycznie, a przecież w jego ramach też były olbrzymie różnice, do głosu dochodziły odmienne ideologie i interesy.
To pokazuje trochę paradoksalny wymiar Majdanu, ale też jego siłę. Do samoobrony, w miarę jak rosła w siłę, wchodzili ludzie prawicy, ale też lewicowi aktywiści i anarchiści; między nimi a Swobodą dochodziło do konfliktów. Spory o retorykę były nie do uniknięcia, jak ten o użycie hasła „Ukraina ponad wszystko”, które brzmi swojsko dla nacjonalistycznej prawicy, ale razi wszystkie pozostałe opcje, nie tylko lewicę, ale i liberałów, dziennikarzy, środowisko akademickie – tak negatywne skojarzenia się z nim wiążą. Z kolei hasło „chwała Ukrainie”, które wcześniej też uchodziło za prawicowe, zostało przyjęte przez prawie wszystkich.
Odmienne wizje polityczne różnych stron na Majdanie to dziś największe wyzwanie. Wszystko skupiło się na sprzeciwie wobec Janukowycza, niemożliwe było dojście do porozumienia w sprawie dalszych kroków, po ewentualnym obaleniu władzy. Rada Majdanu, mimo wewnętrznej demokracji, nie dała reprezentacji szerokim masom zebranym na Majdanie, nie zaproponowała jakiejś wizji.
Dziś najbardziej do tworzenia tej wizji spieszą się politycy i polityczki. Ale chłodne przyjęcie Julii Tymoszenko przez Majdan pokazuje, że akurat na propozycje zawodowych polityków ukraińskie społeczeństwo nie czeka z wielką niecierpliwością.
Liderzy, którzy cieszą się zaufaniem Majdanu, chyba nie mają ambicji i zdolności, by zaproponować całościową wizję. Ci, którzy takie ambicje mają, jak Tymoszenko, nie mają zaufania. Legitymacja organizatorów czy liderów Majdanu opierała się na ich skuteczności w walce przeciwko Janukowyczowi, ale teraz sami muszą coś zaoferować. Co więcej, muszą dać dowód, że są w stanie coś zrobić dla kraju, który wychodzi z trybu konfliktu, a oni sami nie walczą już z reżimem. Uczestnictwo w formalnych strukturach politycznych to dla liderów ruchu społecznego zawsze wyzwanie.
Otwartą kwestią jest kształtowanie się nowych ruchów politycznych i ideologicznych. Być może Ukraińcy zadecydują, że w ogóle nie chcą jeszcze starych, wodzowskich partii politycznych.
Na razie jednak efektem Majdanu jest powrót do starej konstytucji, rząd złożony między innymi z polityków partii Julii Tymoszenko i, najprawdopodobniej, powrót jej samej do gry. Z tej perspektywy to wygląda jak kotłowanie się w pętli, powtarzanie w koło tego samego scenariusza…
To prawda. Trzeba jednak zauważyć, że to nie Majdan walczył o powrót do starej konstytucji, to było ustępstwo – zresztą daleko po czasie – ze strony władzy wobec liderów opozycji. Majdan naciskał na ukaranie winnych przemocy i odejście Janukowycza, a nie konkretne rozwiązania konstytucyjne. Natomiast dla opozycji umniejszenie kompetencji prezydenta – jako warunek dalszych negocjacji – było konieczne i logiczne. Retoryka konstytucyjności była opozycji potrzebna także po to, by mogli się pokazać jako ci, którzy coś robią – mają ambicje i plany. Był to więc raczej kompromis między władzą a elitami opozycyjnymi niż między protestującymi a reżimem.
Majdan to więc wciąż „historia niedokończona”?
Jestem bardzo daleki od jakichkolwiek podsumowań. Jeszcze nie czas. Tym bardziej, że opozycja nie ma szans na zreformowanie kraju bez poparcia elit oligarchicznych i choćby części byłej ekipy rządowej. A protestujący tego nie chcą. Sprzeciwiają się udziałowi Partii Regionów i oligarchów w procesie zmian. A więc mamy trzech różnych aktorów: opozycję, protestujących i dawne elity z oligarchami; wszyscy trzej naraz nie mają szans stanowić o tym procesie, ale żaden nie chce odpuścić swojego udziału. Ukraina wchodzi więc teraz w kolejny etap niestabilności politycznej. Konflikt będzie trwał.
Jewgen Worobiow jest analitykiem ds. Ukrainy w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.