Nareszcie ucichła dyskusja o „złych użytkownikach”.
Jakub Dymek: Rusza Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa – w jego ramach do 2020 roku dwa miliony złotych zostaną przeznaczone na wykup praw autorskich i publikowanie dzieł na otwartych licencjach. To oznacza, że w domenie publicznej pojawią się nowe tytuły. W jakim momencie walki o bardziej otwarty dostęp do wiedzy i kultury jesteśmy?
Alek Tarkowski: Zacząłbym od tego, że dostęp do wiedzy i kultury nie jest, niestety, priorytetem polskiej polityki kulturalnej. Takie elementy jak wykup praw autorskich ministerstwo dodaje do swoich działań niejako mimochodem. Albo też rozumie ten dostęp inaczej – nie uwzględnia nowoczesnych form związanych z wykorzystaniem internetu oraz idei „wolnej kultury”. Warto przypomnieć, że odpowiednie zapisy zniknęły z ostatecznej wersji Strategii Rozwoju Kapitału Społecznego. Także w ramach Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa dostęp do kultury jest jednym z celów pośrednich, dużo większy nacisk kładzie się na wspieranie bibliotek i twórców. Choć sam program wykupu praw jest niewątpliwym krokiem naprzód – jeśli się powiedzie, będzie to projekt przełomowy, godzący interes publiczny z interesem posiadaczy praw. Ale patrząc ogólnie, administracja publiczna jest ślepa na pewne obszary kultury i przez to zacofana.
Pożądaną kompetencją kulturową jest tradycyjnie rozumiana erudycja, oczytanie?
Tak, trzymamy się bardzo tradycyjnej wizji aktywności kulturowej, nie potrafimy jej dostosować do nowych realiów. Bo czytanie w XXI wieku jest nadal kluczową kompetencją, ale znaczy na pewno coś innego niż w XIX, a nawet XX wieku. Biblioteka Narodowa w swoich badaniach uwzględniła przynajmniej czytelnictwo on-line. I dobrze, bo ile można pytać: „Czy przeczytał(a)eś jedną książkę rocznie?”. To jest zupełnie niemiarodajne. Czytelnictwo jest ważne, ale trzeba też rozwijać uczestnictwo w kulturze rozumiane o wiele szerzej. Mamy na przykład ambitne kino, ale nie mamy jeszcze filmowej lektury szkolnej. Nie mówiąc już o obowiązkowym komiksie.
Ciekawe skądinąd, że to „oczytanie” stoi w sprzeczności z tym, co mówi się dziś o rozwoju kompetencji Polek i Polaków. Zewsząd słyszymy, że powinno chodzić o „innowacyjność”, utożsamianą zresztą wyłącznie z przemysłem, nowymi technologiami.
Racja. Jeśli tak postawimy sprawę, to być może rzeczywiście dobrze, że rząd promuje tradycyjne czytelnictwo, bo gdybyśmy zawierzyli naiwnie rozumianej innowacyjności, to okazałoby się, że podstawową kompetencją, którą powinniśmy rozwijać, jest granie w gry komputerowe. A tak naprawdę nie chodzi o preferowanie któregokolwiek medium, tylko umiejętność ich świadomego wyboru, dopasowania do własnych potrzeb.
Działania ministerstwa, jak mówisz, są zbyt wąskie. Organizacje pozarządowe próbują je jakoś poszerzać?
Mam wrażenie, że administracji publicznej nie udało się jeszcze przedefiniować reguł wypracowanych w XX wieku – opartych na przykład na prostym podziale twórców i odbiorców, niewielkiej liczbie obiegów kultury i niewielkim gronie osób, których prawo autorskie dotyczyło.
Takie przedefiniowanie widać od czasu Kongresu Kultury Polskiej w 2009 roku. W kwestiach cyfrowych ważne były wydarzenia i debaty wokół ACTA. To przede wszystkim organizacje pozarządowe wprowadzają do debaty nowe sposoby myślenia o kulturze, takie jak właśnie hasło dostępu do kultury i wiedzy. Jestem też przekonany, że bez nacisku tych organizacji nie byłoby dzisiejszych dyskusji o możliwości zmiany prawa autorskiego, toczonych na Forum Prawa Autorskiego. Jednak zmiana debaty publicznej idzie z umiarkowanym powodzeniem, z powodu silnego głosu środowisk twórczych: autorów i wydawców, posiadaczy praw autorskich, którzy jako jedna z ostatnich grup w Polsce są w stanie wyrazić spójny sprzeciw. Widać to świetnie w sferze edukacji, gdzie debata o otwartych podręcznikach częściej niż dostępu do edukacji dotyczy utrzymania rynku wydawniczego w obecnym kształcie.
Mamy przy tym do czynienia z biernością władz. Przykładowo Ministerstwo Nauki, mimo że przez ostatnie dwa lata intensywnie się reformowało, w ogóle nie ruszyło tematu komunikacji naukowej i związanych z tym zasad otwartego dostępu. Pozostajemy nadal jedynie z deklaracjami: poprzedniej minister, Polskiej Akademii Nauk czy Konferencji Rektorów. Teraz priorytetem ma być system antyplagiatowy. Okaże się, że katalogi tekstów będą tworzone nie po to, by je udostępniać, lecz by łapać oszustów. Tymczasem bez dostępu do wiedzy i umożliwiającej go sprawnej komunikacji praca naukowa jest pozbawiona sensu.
W rezultacie do udostępniania bezpłatnie swoich pozycji naukowych namawiają profesorów i profesorki organizacje pozarządowe oraz nieliczne, działające oddolnie instytucje naukowe – zazwyczaj za sprawą pojedynczych, zapalonych do sprawy osób. Co ciekawe, będących dużo częściej bibliotekarkami i bibliotekarzami niż naukowcami – choć to się zaczęło zmieniać wraz z powstaniem Obywateli Nauki. Zbieramy takie tytuły w „Bibliotece Otwartej Nauki” – czasem wydane trzydzieści lat temu i kurzące się w archiwach bibliotek, czasem udostępniane przez autorów kierujących się poczuciem misji, że nie robią tego dla pieniędzy, tylko w ramach swoich obowiązków naukowych.
Coś podobnego będzie się działo teraz w ramach Programu Rozwoju Czytelnictwa – ta pula dwóch milionów, o której mówiliśmy, zostanie przeznaczona na wynagrodzenia dla autorów i autorek (liczone według algorytmu biorącego pod uwagę żywotność i zasięg danej książki), którzy zgodzą się przekazać swoje dzieła do domeny publicznej.
To nie jest system idealny, bo w jakimś sensie płacimy za te książki podwójnie, ale na pewno wpisuje się w program poszerzania dostępu do wiedzy i kultury. To ciekawy eksperyment, bo nie wiemy, czy twórcy, obawiając się wszystkiego, co dostępne publicznie, nie będą bojkotować nawet programu, który przewiduje dla nich wynagrodzenia. Liczę, że działania w ramach Narodowego Planu Rozwoju Czytelnictwa zachęcą posiadaczy praw do patrzenia na ten projekt w kategoriach zrywu patriotycznego.
W haśle dostępu do wiedzy i kultury problemem nie jest „wiedza” i „kultura” – tylko właśnie „dostęp”?
Tak, chodzi oczywiście o „dostęp”. Jest to w środowiskach kultury dyskusja najbardziej rozpoznana, choć czasem irytuje mnie jej poziom. Kwestia dostępu znajduje się na przecięciu sektorów publicznych i prywatnych. Tutaj wreszcie otwierają się pewne furtki – rozpoczęła się na przykład w Polsce dyskusja o pośrednikach w dostępie do wiedzy, tych, którzy ją przechowują, dystrybuują, drukują, a przycichła nareszcie narracja o „złych użytkownikach”, którzy robią coś nie tak. Hasło dostępu jest kontrowersyjne, bo uderza w solidarność uczelni czy wydawców, którzy stoją na straży starych modeli dostępu i interesów podmiotów zaangażowanych w ten przemysł. Te interesy oczywiście powinny być w tej dyskusji obecne, ale powinniśmy przede wszystkim przemyśleć całą politykę kulturalną i dostępową prowadzoną przez nasze państwo. A punktem wyjścia dla polityki publicznej nie powinny być partykularne interesy.
Ciekawe jest to, że do tej pory nie mówiliśmy za dużo o prawie autorskim…
Właśnie dlatego, ze wiele z tych spraw można załatwić bez zmiany prawa autorskiego! Ostatni raz znaczące zmiany zostały wprowadzone w 2004 roku; teraz może nas czekać duża zmiana na poziomie europejskim. Pamiętajmy, że polska ustawa pochodzi z 1994 roku, jej twórcy nie widzieli wówczas ani komórek, ani internetu. Za przestarzałe uważa się dzisiaj regulacje nawet z początku wieku – takie jak Copyright Directive z 2001 roku. A chodzi przecież o to, że tutaj mówimy nie tylko o prawie, ale o konkretnych interesach ekonomicznych. Dyskusja o prawie autorskim toczy się zazwyczaj w kategoriach etycznych czy duchowych. Mówi się o naturalnych prawach twórców i konieczności ich ochrony. Tymczasem najistotniejszym – a brakującym – elementem tej analizy jest rynek. Nie ma w Polsce wielu kompetentnych ekonomistów, zdolnych analizować w kategoriach ekonomicznych politykę kulturalną czy edukacyjną. Nędza naszej debaty wynika także z tego, że nie umiemy oprzeć jej na liczbach. Gdyby to się udało, prawo autorskie przestałoby być prawem przyrodzonym – stałoby się kwestią stworzenia równowagi interesów i maksymalizacji zbiorowego zysku.
Jeśli myślę o działaniach poza zmianą prawa autorskiego, to przychodzi mi do głowy otwieranie zasobów uniwersyteckich, które można zdigitalizować lub w inny sposób wprowadzić do szerszego obiegu. Tu rzeczywiście powinno się mówić o dobrych praktykach, a nie konieczności zmian prawnych.
Tak, w sprawie uniwersytetów mniejszym problemem jest prawo, a większym bezwład i brak zrozumienia, co jest stawką tych procesów. Może dominuje przekonanie, że te teksty są nieistotne i nie warto ich upowszechniać? Dużo natomiast dzieje się oddolnie: dostępne są czasopisma naukowe, powstają biblioteki cyfrowe, akademicy i akademiczki publikują swoje teksty na zasadach open access. Cieszę się, że to się dzieje, choć niedobrze, że instytucje naukowe nie nadążają za praktyką – ich pracownicy już zagłosowali nogami za systemem, który wydaje się im bardziej wydajny i zgodny z tym, jak się dziś powinno uprawiać naukę. Podobnie zresztą dzieje się w edukacji – nauczyciele i uczniowie korzystają z zasobów edukacyjnych na nowe sposoby, dzielą się nimi. A problemy są dwa: albo codzienne działania okazują się przestępstwem, albo nie znając prawa, praktycy boją się na zapas, wmówiono im bowiem, że mogą być przestępcami.
Wydaje się, że łatwo otworzyć sektor kultury. Mamy na przykład „utwory osierocone”. Dalej jednak sprawa się komplikuje, bo faktycznie wchodzi w grę prawo autorskie. Ale komplikuje się też z powodu histerii towarzyszącej debacie o otwartości w Polsce. W mediach możemy przeczytać, że „biblioteki okradają pisarzy”. Jeżeli Manuela Gretkowska jest w stanie to powiedzieć w wywiadzie, to widać, że lęk twórców przed jakimikolwiek ruchami zmieniającymi status quo jest ogromny. Niepokoi mnie zdominowanie dyskusji przez głosy, które nie uznają kategorii dobra wspólnego – a jedynie dobra prywatne lub dobra skradzione. Musimy sobie powiedzieć wprost, że są książki z lat 50., z których być może promil ma jakieś życie rynkowe. Może warto by dać im drugie życie, a nie czekać siedemdziesiąt lat na ich wejście do domeny publicznej, podczas których będą wegetować gdzieś na marginesie? Nikt nie proponuje wywłaszczenia twórców z praw – chodzi o zniesienie barier tam, gdzie nikomu nie szkodząc można udostępnić cenne zasoby, w imię interesu publicznego.
Alek Tarkowski – szef Centrum Cyfrowego Projekt: Polska