Sprzeciw wobec władzy utrzymującej mechanizmy nadzoru musiałby oznaczać także sprzeciw wobec logiki rynku i wygodnego życia.
Dwa lata temu udało się coś niezwykłego: niegroźnie wyglądający protest przeciwko amerykańskim ustawom SOPA i PIPA (m.in. Wikipedia na jeden dzień zaczerniła swoją witrynę internetową) uruchomił polityczną lawinę, która w przeciągu kilku miesięcy zablokowała nie tylko przyjęcie tych ustaw, ale zmusiła Unię Europejską do wycofania się z już podpisanej umowy międzynarodowej. Pod naporem „internetów” premier Donald Tusk zmienił zdanie w sprawie ACTA i przeprosił swoich wyborców. Kosztowało go to sporo politycznych punków w Europie, choć być może ocaliło rząd. Nie bez pewnych racji media pospieszyły ogłosić, że to pierwsze takie poruszenie społeczne od czasów karnawału Solidarności. Wielu nadal się zastanawia jak i dlaczego do tego doszło. Inni natomiast sondują czy podobnej lawiny nie da się zrzucić na nowego wroga.
Ponad pół roku po ujawnieniu pierwszych rewelacji na temat masowej, elektronicznej inwigilacji przez Edwarda Snowdena, beneficjenci tego systemu nadal mają się dobrze, a obywatele i media powoli tracą zainteresowanie. Barack Obama zapowiedział reformę i ujarzmienie swoich służb, ale tylko troszkę: żadnych nerwowych ruchów, w końcu to wszystko dla państwa bezpieczeństwa. Nie ma globalnego poruszenia – nie ma politycznej reakcji.
Oddać! Ale komu?
Słusznie sfrustrowane tym, że tak niewiele się dzieje a jeszcze mniej zmienia, amerykańskie organizacje zabrały się do roboty: 11 lutego – w rocznicę pamiętnego blackoutu Wikipedii i miesięcznicę tragicznej śmierci Aarona Swartza – ogłosiły dniem walki z masową inwigilacją – The Day We Fight Back. My, czyli ci wszyscy, dla których wolność jeszcze coś znaczy. Filozofia „każdy może się włączyć i powalczyć z nami” powinna do obudzenia lawiny nadawać się najlepiej. Do akcji ostatecznie przystąpiły 362 organizacje i grupy z 70 krajów.
Jak wszyscy to wszyscy, Panoptykon też. Szukając polskiego tłumaczenia zaczęliśmy się jednak zastanawiać komu tak naprawdę powinniśmy „oddać” w związku z tym, że jesteśmy nadzorowani?
Co zrobić władzy, która temat masowej, prewencyjnej inwigilacji oraz swojej za nią odpowiedzialności taktycznie ignoruje i – przynajmniej jak na razie – nie ma z tego powodu żadnych nieprzyjemności?
Postraszyć, że szykujemy odwet? Pokazać, że liczymy głowy i wzmacniamy szeregi? Niespecjalnie. Do linii frontu jeszcze daleko.
Tym razem na horyzoncie nie widać łatwego celu, nie ma konkretnej ustawy, ani konkretnego rządu, który wystarczyłoby obalić, żeby było dobrze. Sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Przede wszystkim dlatego, że globalny system inwigilacji jest nierozerwalnie związany z mechaniką i logiką kapitalizmu: karmi się nie tylko tymi samymi danymi, które gromadzą międzynarodowe korporacje, ale też tymi samymi potrzebami, które nakręcają masową konsumpcję. Jeśli wszyscy chcemy żyć szybko, bezpiecznie i wygodnie, bez dylematów i poświęceń, wychodzi na to, że ktoś inny musi dźwigać tę odpowiedzialność i decydować za nas.
Wolność rynkowa, wolność polityczna
Wolność – czy codzienna wolność drobnych wyborów konsumenckich, czy ta fundamentalna, polityczna – to wartość z gatunku „trudnych”: więcej ma wspólnego z bólem i niepokojem niż przyjemnością. Dlatego niewielu naprawdę jej szuka, a zdecydowana większość ucieka. I ma po temu powody: kontestacja relacji władzy musiałaby się zwrócić przeciwko ich stylowi życia, przeciwko wygodzie i poczuciu bezpieczeństwa. Musieliby się zbuntować nie tylko przeciwko rządom, którym zaufali, ale też przeciwko usługom, które stały się naturalnym środowiskiem ich cyfrowego życia. Wychodzi więc na to, że z nadzorującą nas władzą (tak polityczną, jak rynkową) można się co najwyżej nie zgodzić i grzecznie poprosić o lepsze traktowanie.
Z okazji międzynarodowego dnia walki z masową inwigilacją Dan Gilmor w „Guardianie” w nieco romantycznym tonie wzywał: „nie pozwólmy aby nasz realizm zmienił się w rozpacz, bo stawki są zbyt wysokie”. Innymi słowy: skoro problem, z którym się mierzymy jest naprawdę poważny, a nasza sytuacja raczej beznadziejna, lepiej nie przyglądać się jej zbyt uważnie i po prostu przyjąć, że nie wszystko jeszcze stracone. To ryzykowna szczerość, ale być może jedyna sensowna taktyka. Nawet jeśli ostatecznie przegramy, a w naszych krajach zapanuje nowy totalitaryzm (niekoniecznie oparty o fizyczną przemoc – w końcu skuteczniejszy od niej okazał się rynek), warto nie odpuszczać. Utrata wolności ma niestety to do siebie, że najłatwiej ją rozpoznać przez osobiste doświadczenie. Ale wtedy na uruchomienie lawiny może już być za późno.
Niezależnie od obranych taktyk oporu, jest jeszcze jedna możliwość, która – mimo że sama przez się niczego nie rozwiąże – przynajmniej daje szansę na zmianę. Wymiana kadr. Przy całym zmęczeniu demokracją przedstawicielską i zużyciu jej formalnych instytucji, sama mam wrażenie, że ta propozycja brzmi bardzo abstrakcyjnie. Skoro jednak mamy takie prawo, dlaczego by z niego nie skorzystać? Pierwszą okazję po wybuchu „afery PRISM” dostaniemy już w maju. Kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego powoli się rozpędza. Za chwilę nie trzeba będzie nawet zadawać pytań: wystarczy posłuchać, z czym do nas przyjdą. W większości przypadków nie będzie to ujarzmienie międzynarodowego przepływu danych, więc pole wyboru powinno być łatwe do ogarnięcia.
Głosowanie w zgodzie z własnymi przekonaniami to prosta i całkiem bezpieczna „odpowiedź”. W najgorszym razie nic się nie zmieni.
Więcej ryzykujemy tolerując władzę, która doraźne interesy polityczne ostentacyjnie przedkłada nad prawa tych, których miała reprezentować – ostatecznie sami utwierdzamy ją w przekonaniu, że tak jest dobrze.
Czytaj także:
Katarzyna Szymielewicz, Kto przerwie błędne koło nadzoru?
Jakub Dymek, Obama lawiruje, NSA szpieguje
Jędrzej Niklas: Twoje dane należą do ciebie (Rozmowa Jakuba Dymka)