Z chaosu społecznego gniewu wyłania się pokojowy protest z politycznymi postulatami.
Liczne, choć słabo skoordynowane demonstracje w weekend były zapowiedzią poniedziałkowej fali wystąpień, tym razem pokojowych, gromadzących od kilkuset do dwóch tysięcy protestujących. Po Tuzli i Zenicy do dymisji podał się naczelnik kantonu Sarajewo Suad Zeljković (SDA) oraz Hamdij Lipovač (SDP), naczelnik kantonu ze stolicą w Bihaciu. W poniedziałek dymisji lokalnych władz zażądali mieszkańcy kolejnych czterech kantonów.
Elitom politycznym i części wspierających ich intelektualistów nie powiodły się, dość rozpaczliwe zresztą, próby wyciszenia społecznego buntu przy użyciu państwowych mediów. Nie odniosła większego skutku strategia kryminalizacji protestów – niewielu uwierzyło, że piątkowy pożar budynku prezydencji doszczętnie strawił Archiwum Bośni i Hercegowiny wraz z wiekowymi manuskryptami (które wyszły cało z wszystkich trzech dwudziestowiecznych wojen), zupełnym absurdem była informacja o znalezieniu 12 kilogramów amfetaminy u zatrzymanych. Protestujących nie udało się również zastraszyć groźbą przyspieszonych postępowań karnych. Przeciwnie – po całodniowych niedzielnych protestach pod komendą policji i prokuraturą w Sarajewie demonstranci wymogli na władzach uwolnienie wszystkich zatrzymanych.
Tłumów, domagających się głębokich reform, nie usatysfakcjonowały fasadowe dymisje. Już w sobotę mieszkańcy Federacji rozpoczęli samoorganizację na poziomie lokalnym. W Tuzli i Sarajewie powstały otwarte plena obywatelskie decydujące o dalszych losach protestu. Lokalne postulaty (ważniejsze w wersji angielskiej tutaj) brzmią jednogłośnie – społeczeństwo chce równości.
Przeciwko klientelistycznemu państwu
Podstawowym warunkiem jest natychmiastowa dymisja całych gabinetów władzy kantonalnej (zgodnie z konstytucją z Dayton każdy z dziesięciu kantonów federacyjnych ma własny rząd, ministerstwa itd.) i powołanie nowych. Miałyby się one składać z ludzi bez przeszłości partyjnej – pojawiają się głosy o rządach eksperckich. Żądania obejmują też redukcję wysokich płac urzędników państwowych do najwyżej trzykrotności płac zwykłych pracowników, zniesienie rozbudowanego systemu premii i dodatkowych wynagrodzeń, a także ograniczenie przywilejów i konsekwentne ich odbieranie wraz z końcem każdej kadencji. Istotny jest wątek rewizji prywatyzacji dużych państwowych przedsiębiorstw – demonstranci domagają się upublicznienia i anulowania umów prywatyzacyjnych oraz ukarania winnych. W Tuzli pojawiają się głosy o „zwróceniu fabryk robotnikom”.
Argument o przerośniętej biurokracji, zazwyczaj mało przekonujący, w przypadku Bośni i Hercegowiny jest trafny, ponieważ dzisiejsza Federacja ma cechy państwa klientelistycznego. Utrzymuje liczną, uprzywilejowaną warstwę wysokich urzędników, ściśle powiązanych z elitami biznesu, coraz częściej oskarżanymi o kontakty ze światem przestępczym; państwo jest jednocześnie największym pracodawcą w kraju – status quo utrzymuje się dzięki zapewnianiu ogromnej liczby stabilnych miejsc pracy w administracji i w związanych z władzą przedsiębiorstwach.
Za państwem opiekuńczym?
Jednocześnie mieszkańcy Bośni i Hercegowiny domagają się aktywnych i efektywnych działań państwa w sferze ekonomicznej i socjalnej. W najnowszych sarajewskich postulatach czytamy między innymi, że ludzie walczą „WYŁĄCZNIE o porządek ufundowany na sprawiedliwości społecznej”. Protestujący chcą ubezpieczeń zdrowotnych dla rzesz zwolnionych robotników, ożywienia fabryk poprzez inwestycje budżetowe, zwiększenia wydatków na rolnictwo i edukację, opodatkowania majątków elit, rozbudowanego systemu pomocy społecznej dostosowanego do rzeczywistych kosztów życia, niekiedy też podniesienia płacy minimalnej (aktualnie, przy koszach życia zbliżonych do polskich, wynosi ona równowartość ok. 750 zł). Słowem: to walka o zagwarantowaną instytucjonalnie równość społeczną opartą na redystrybucji.
Wątpliwości i zagrożenia
Choć protest wciąż pozbawiony jest symboliki nacjonalistycznej, a Slavoj Žižek gorąco wierzy w jego wymiar internacjonalistyczny, wciąż nie przekroczył on granic etnicznych – na razie demonstracje odbywają się w miastach z większością muzułmańską, choć trzeba podkreślić, że główne ośrodki, czyli Tuzla i Sarajewo, są pod względem etnicznym zróżnicowane. Nie sposób jednak mówić o masowym udziale bośniackich Chorwatów, przynajmniej dopóki milczy hercegowiński Široki Brijeg (główne, obok Mostaru, miasto z dużą liczbą ludności chorwackiej). Milczą też wciąż mieszkańcy Republiki Serbskiej, choć ich sytuacja społeczno-ekonomiczna jest co najmniej równie zła. Niestety, to milczenie jest dla tamtejszych elit politycznych doskonałą okazją do podkreślania różnic z „niestabilną Federacją” i dostarcza kolejnych argumentów retoryce secesjonistycznej.
Obawy rodzi także technokratyczny postulat ewentualnych rządów eksperckich – w jakiej mierze społeczeństwo byłoby w stanie na dłuższą metę kontrolować taką ścieżkę przemian, by ocalić, podstawowy przecież, postulat równości? Wreszcie wciąż aktualny pozostaje problem roli Zachodu (w końcu Bośnia i Hercegowina jest de facto międzynarodowym protektoratem) i ewentualnego przyzwolenia wspólnoty międzynarodowej na szeroko zakrojoną zmianę społeczną. Po piątkowej eskalacji protestów Europa jest zdezorientowana do tego stopnia, że Valentin Inzko, wysoki przedstawiciel ds. Bośni i Hercegowiny (obserwator i „nadzorca” z ramienia ONZ) mówił o ewentualnym ponownym wkroczeniu do kraju jednostek wojskowych z UE. Zdaniem lokalnych publicystów Inzko, chcąc przywrócić „porządek” za wszelką cenę, sam eskaluje konflikt.
Czytaj także:
Tomasz Rawski: Bośnia płonie