Ryzykiem zawodowym intelektualistów, niezależnie od ich stanowiska politycznego, jest utrata kontaktu z codziennym życiem.
11 września 2013 roku zmarł Marshall Berman, wybitny filozof i przyjaciel Krytyki Politycznej. Przypominamy fragment jego książki „Przygody z marksizmem”, która ukazała się rok temu nakładem Wydawnictwa KP.
Magistrant z CUNY (City University of New York) przychodzi się ze mną zobaczyć w sprawie pracy magisterskiej i swojego życia: Larry, duży, muskularny rudzielec, zazwyczaj jowialny, niekiedy groźny, wyglądający trochę jak dziki człowiek ze średniowiecznych przedstawień. Pochodzi z hutniczego osiedla w pobliżu Pittsburgha. Po okropnym dzieciństwie, porzucony przez rodziców alkoholików, wychowany przez kilkoro obojętnych i zubożałych kreowanych, dzięki stypendium sportowemu za grę w futbol uciekł na duży stanowy uniwersytet. Zupełnie przypadkowo, jak mi mówi, odkrył, że uwielbia czytać, myśleć, marzyć. Teraz snuje ogromną, epicką, neoidealistyczną wizję, komunikując się z Fichtem, Schellingiem i Heglem, gdy całą noc jeździ taksówką, żeby zarobić na czynsz. Pytam go, co chce zrobić ze swoim życiem – odpowiada, że chce zostać myślicielem, tak żeby mógł poszukiwać ostatecznej prawdy i – jeśli ją odkryje – ogłosić ją światu.
Jestem poruszony tą ambicją, którą podzielałem w jego wieku – i wciąż podzielam, choć jest mało prawdopodobne, żebym ujął ją tak wprost i szczerze jak on. Mówię mu jednak, że częścią prawdy o życiu w Ameryce Reagana jest to, że nie zawiera ono otwierających się szans na pracę dla niezależnej myśli humanistycznej. Mówię, że jeśli chce dążyć do prawdy, musi wykorzystać całą swoją inteligencję, aby nauczyć się kłamać, maskować swoje przedsięwzięcie jako coś innego, żeby móc dostać pracę. Wówczas pojawia się pytanie, jak najlepiej to zamaskować. Czuję się okropnie, gdy to mówię, ale nie widzę żadnego innego wyjścia.
Sugeruję, żeby zrobił etnograficzne albo polityczne studium swojego hutniczego osiedla. Wzdraga się z przerażeniem i mówi mi, że ten świat się wali. Huty są zamykane, ponad połowę miejsc pracy w miasteczku ostatnio zlikwidowano, a pozostałe mogą zniknąć w każdej chwili; ludzie uciekają albo się załamują, rodziny się rozpadają, złożone sieci społeczne rwą się na strzępy. Odwiedza swoje stare miejscowe bary, a ludzie, którzy zazwyczaj naśmiewali się z niego z powodu jego miłości do książek i tego, że włóczy się po Nowym Jorku z dziwkami, czarnuchami, pedałami i komuchami, są teraz na niego źli, że gdzieś w zewnętrznym świecie ma koło ratunkowe.
Larry dorastał, nienawidząc swojego miasteczka, a ta nienawiść pomogła mu się dowiedzieć, kim jest. Teraz tego żałuje i musi na nowo dowiedzieć się wszystkiego o sobie.
Gdy to piszę, w radiu leci piosenka, która wywodzi się wprost ze świata Larry’ego, Making Thurdenbirds Boba Segera, rockowca z Detroit. Są w niej cięte gitarowe akordy, porywający beat, a śpiew charakteryzuje intensywność, która w obecnych czasach nie pojawia się w radiu zbyt często. Narratorem jest pracownik fabryki samochodów w średnim wieku, znajdujący się na progu bezrobocia lub już bezrobotny, który tęskni za swoją młodością: „Kiedyś w ’55 robiliśmy thunderbirdy”.
Robiliśmy thunderbirdy, robiliśmy thunderbirdy.
Były długie, niskie, lśniące, szybkie – o tym wszystkim już słyszałeś.
Byliśmy młodzi i silni, robiliśmy thunderbirdy.
Samochód, wspaniały nowy model z lat 50., jest symbolem świata, który utraciliśmy: kiedy robotnik mógł utożsamiać się, swoją młodość i seksualną energię z rzeczą, którą produkował; kiedy „ruszyła wielka linia produkcyjna”, a poczucie, że pędzi się wraz z nią, przyprawiało o dreszcz; kiedy młodzi robotnicy z Detroit mogli się czuć awangardą Ameryki, a Ameryka mogła się czuć Numerem Jeden na świecie. Symboliczna siła w takiej samej mierze jak na tekście opiera się na muzyce – beat i tempo oraz gitara pobrzmiewają echem 1955 roku, kiedy rock and roll był młody, a cały świat stał przed nim otworem. Thunderbirds łączą się zwłaszcza z Chuckiem Berrym, który w Maybelline zdefiniował klasyczny amerykański mit – że robotnik może być rzeczywiście męski, bardziej męski niż ci, którzy górują nad nim pozycją społeczną, w swoim samochodzie i dzięki niemu – i który próbował stworzyć muzykę, która byłaby muzycznym ekwiwalentem tego samochodu.
Seger zabiera nas z powrotem w przeszłość, do tej piosenki i tych samochodów, by sprawić, żebyśmy odczuli głębię tego, co utraciliśmy. Bowiem świat, którzy ci robotnicy budowali – lub sądzili, że budują – przeminął z wiatrem; nie są już młodzi, silni ani dumni, nie mają już nawet pracy, są bezużyteczni wraz ze swoimi samochodami, wraz z Detroit – może nawet wraz z samą Ameryką. Tekst piosenki wydaje się głosić: „NO FUTURE!”, ale muzyka sprzeciwia się tekstowi z desperacką nagłością. Narrator może równie dobrze mieć poczucie, że niczego nie stracił; pieśniarz wie i pokazuje, że miał więcej, niż sądzi. Przede wszystkim miał namiętność i głębię oraz śmiałość, by śpiewać rock and rolla i szaleć przy zapadającym zmierzchu.
(…)
Pojawia się kolejna studentka: Lena, siedemnaście lat, zbudowana jak Marilyn Horne. Lena dorastała w portorykańskiej bodega swojej rodziny jako jedyna dziewczyna uwielbiana w zdominowanej przez mężczyzn familii i w swojej parafii zielonoświątkowców, gdzie w dzieciństwie śpiewała solo w kościele. Mówi, że jej egzystencja była beztroska, dopóki nie wstąpiła do college’u, gdzie jej umysł zaczął pracować, a jej świat się rozpadł. Nagle zaczęła żyć poezją, filozofią, psychologią, polityką, seksualnością, romansami, feminizmem, ruchem pokojowym, socjalizmem. Impulsy, intuicje, idee wszystko to spadło na nią niczym gwałtowna ulewa; na początku jej rodzina myślała, że ktoś mógł rzucić na nią urok. Jednak szybko za swoje opinie na temat aborcji, seksualności i równych praw dla kobiet została ekskomunikowana ze swojego Kościoła. Po tym wydarzeniu jej rodzina została postawiona pod ścianą przez swoich współwyznawców, którzy stanowili dużą część jej klientów: jak długo mieli zamiar tolerować w swoim domu i swoim sklepie potępioną duszę, która nosi znak bestii? Rodzina oparła się tej presji i dzielnie stała u jej boku: daliby się za nią zabić – ale nie mogli nawet zacząć jej rozumieć. W samym środku tego kryzysu jej ojciec został postrzelony przez rabusiów i o mało co nie umarł. Rodzina musiała bardziej niż kiedykolwiek wcześniej skupić się na sklepie, a Lena musiała rzucić szkołę, przynajmniej na kilka miesięcy, i pracować w nim przez cały czas. Raczej by umarła, niż opuściła swoją rodzinę w potrzebie. Wiedziała jednak, że gdy wróci normalne życie – jeśli wróci kiedykolwiek – dla ich i swojego własnego dobra będzie musiała odejść. Ale dokąd? W świecie klasy latynoskich emigranckich robotników, który jest jedynym światem, jaki zna i kocha – światem, który dał jej większość siły, jaką ma, choć zwrócił się przeciwko niej, gdy tylko próbowała ją wykorzystać – jedyną alternatywą dla rodziny jest rynsztok. W tym świecie jest mnóstwo dewiantów, ale niewielu buntowników, a bardzo, bardzo mało intelektualnych buntowniczek. Co więcej, wie, że pod wieloma względami jest wciąż jeszcze tylko dzieckiem, znacznie bardziej kruchym i zagrożonym, niż na to wygląda, dopiero co zaczęła rozumieć, czego chce od życia. Próbuję wytłumaczyć jej, że jej walka o wolność i autonomię ma długą i znakomitą historię, że może odnaleźć wiele pokrewnych dusz i towarzyszy w książkach, a jeszcze więcej w całym mieście i kraju, prawdopodobnie bliżej niż jej się wydaje, którzy toczą bitwy podobne do niej, tworząc i podtrzymując instytucje służące wzajemnemu wsparciu.
Wierzy mi, ale mówi, że nie jest jeszcze gotowa, by ich spotkać: musi sama przejść tę ciemną dolinę, musi sobie poradzić, zanim będzie mogła podać komuś rękę.
(…)
Niemal każdego roku wracam do tej części Bronksu, w której się urodziłem. Nie jest to łatwa podróż, choć to tylko pięć mil na północny zachód od miejsca, w którym teraz mieszkam. Południowy Bronx mojej młodości, pełne świeżego powietrza i drzew getto drugiego pokolenia imigrantów, wysławiane jako ultranowoczesne środowisko w latach 20. i 30. XX wieku, zostało spisane na straty przez kapitał jako przestarzałe w latach 60. Porzucony przez banki, agentów ubezpieczeniowych, branżę nieruchomości, rząd federalny, przeorany przez buldożery i przecięty przez superautostradę przebiegającą przez sam jego środek, Bronx szybko zmarniał. (Pisałem o tym w ostatnich rozdziałach Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu – przeżycie tego było jedną z rzeczy, które przede wszystkim doprowadziły mnie do przemyślenia niejednoznaczności nowoczesności). Wydaje się, że w latach 70. podstawowym zajęciem na Bronksie były podpalenia dla zysku – na chwilę samo słowo „Bronx” stało się kulturowym symbolem rozpadu i śmierci miasta. Za każdym razem, gdy słyszałem albo czytałem o burzeniu budynków, które znałem, albo widziałem płonące w lokalnych wiadomościach, czułem się tak, jak gdyby wyrywano mi kawałek żywego ciała.
Zawsze wracam w stare kąty z obawą: a co, jeśli tam dotrę, a bloku, w którym się wychowałem, już nie będzie? Nie byłoby to zaskoczeniem: w tych częściach miasta tak wiele budynków zostało zamurowanych albo zburzonych; ulice, które były tłoczne, gwarne i za wąskie dla tłumu dwadzieścia lat temu, są dziś ciche i puste jak pustynie. To się jednak nie stało, przynajmniej jeszcze nie – budynek wygląda zaskakująco dobrze, mały klejnot w stylu art déco pośród zniszczenia. Bohaterski nadzorca i zorganizowani mieszkańcy trzymają się razem, a obecny właściciel wydaje się nieco bardziej zainteresowany jego zachowaniem niż zburzeniem. Czuję swojego rodzaju metafizyczną ulgę. Gdy zagłębiam się dalej, widzę, że niektóre z budynków, które kilka lat temu były wypalonymi wrakami, zostały już albo właśnie są teraz bardzo ładnie odnawiane. Jest to bardzo powolne i niepewne – za rządów Cartera było bardzo mało pieniędzy na remonty, za rządów Reagana jeszcze mniej, a prywatny kapitał skreślił Bronx ponad dwadzieścia lat temu. Ale to się dzieje, trochę tu, trochę tam, puls życia znowu się pojawił.
Wspinam się po stromej 170 East Street, naszym dawnym centrum handlowym. Nasz kwartał ulic jest całkowicie pozbawiony życia, ale następny zachowano i częściowo odnowiono, i choć jest brudny i zapiaszczony, tętni życiem. Na ulicy roi się od czarnych i latynoskich rodzin – a teraz również azjatyckich (skąd pochodzą? kiedy się tu dostali? kogo można o to spytać?) – obładowanych jedzeniem, ubraniami, urządzeniami, tkaninami, zabawkami i wszystkim innym, co udało się wynieść z poświątecznych wyprzedaży.
Wsiadam do autobusu jadącego na południowy Manhattan. Tuż za mną wchodzi otyła czarna kobieta obładowana licznymi pakunkami; ustępuję jej miejsca. Tuż za nią kołysze się w przejściu jej córka licząca jakieś piętnaście lat, promieniejąca i oszałamiająca w swoich obcisłych różowych spodniach, które właśnie kupiła. Matka nie patrzy na nią, akurat zanurza głowę w torbie z zakupami. Toczą dalej sprzeczkę, która najwyraźniej trwa od chwili, gdy wyszły ze sklepu. Córka mówi, że w końcu kupiła je za własne pieniądze, na które zapracowała; matka odpowiada, że jeśli to jest jedyna rzecz, o której kupieniu potrafiła pomyśleć, to nie jest wystarczająco dorosła, by jej powierzać jej własne pieniądze albo by chodzić do pracy. „Daj spokój, mamo – mówi dziewczyna, kręcąc się i rozglądając po wszystkich w autobusie. – Patrz na ten róż, czy nie jest piękny, będzie ślicznie wyglądał na wiosnę?”. Jest styczeń i do wiosny jeszcze daleko. Matka nadal nie chce popatrzeć, ale po chwili powoli podnosi oczy i potrząsa głową. „Z takim tyłkiem – mówi – będziesz miała dzieciaka, zanim pójdziesz do liceum. A ja nie będę się zajmować kolejnym dzieckiem. Jesteś moim ostatnim dzieckiem”. Dziewczyna ściska matkę za ramię: „Nie martw się, mamo. Jesteśmy nowocześni. Wiemy, jak się o siebie zatroszczyć”. Matka wzdycha i zwraca się do swoich pakunków: „Nowocześni? Tylko postaraj się, żeby nie przynieść mi żadnych nowoczesnych dzieci”. Niebawem wysiadłem, równie szczęśliwy jak dziewczyna z autobusu. Życie na południowym Bronksie jest surowe, ale ludzie się nie poddają: nowoczesność żyje i ma się dobrze.
(…)
Sądzę, że ryzykiem zawodowym intelektualistów, niezależnie od ich stanowiska politycznego, jest utrata kontaktu z codziennym życiem. Jest to jednak szczególny problem dla intelektualistów lewicy,
ponieważ to my spośród wszystkich ruchów politycznych czerpiemy szczególną dumę ze zwracania uwagi na ludzi, szanowania ich, wsłuchiwania się w ich głosy, troszczenia się o ich potrzeby, łączenia ich ze sobą, walki o ich wolność i szczęście. (Tym właśnie różnimy się – albo staramy się różnić – od wybranych klas panujących świata i ich ideologii; klas, które traktują ludzi jak zwierzęta, maszyny, liczby lub pionki na szachownicy, albo całkowicie ignorują ich istnienie, lub też panują nad nimi, rozgrywając jednych przeciwko drugim, ucząc ich, że mogą być wolni i szczęśliwi tylko kosztem innych). Intelektualiści mogą wnieść szczególny wkład w ten nieustannie realizowany projekt. Jeśli lata poświęcone na badania czegokolwiek nas nauczyły, powinniśmy być w stanie sięgnąć dalej, patrzeć i słuchać uważniej, dostrzegać i wyczuwać to, co kryje się pod powierzchnią, dokonywać porównań ponad wielkimi obszarami czasu i przestrzeni, wychwytywać ukryte prawidłowości, siły i związki, aby pokazać ludziom, którzy wyglądają, mówią i myślą inaczej niż inni – którzy nie zdają sobie sprawy z siebie nawzajem lub się siebie nawzajem obawiają – że mają ze sobą więcej wspólnego, niż sądzą. Możemy wnosić wizje i idee, które wstrząsną ludźmi i doprowadzą ich do uznania samych siebie i siebie nawzajem, tak że będą żyć razem. To właśnie możemy zrobić dla solidarności i świadomości klasowej. Nie możemy jednak tego zrobić, nie możemy tworzyć idei, które będą łączyć ludzi, jeśli stracimy kontakt z tym, jakie jest ich życie. Jeśli nie wiemy, jak uznać sposób, w jaki ludzie obserwują świat, odczuwają go i doświadczają, nigdy nie będziemy w stanie pomóc im w uznaniu samych siebie albo w zmianie świata na lepsze.
Czytanie Kapitału nie pomoże nam, jeśli nie wiemy przy tym, jak odczytywać znaki pojawiające się na ulicach.