Do wyborów prezydenckich zostały niecałe trzy miesiące, ale w największych gruzińskich miastach nie dostrzeże się śladów kampanii wyborczej.
Październikowe wybory zakończą erę Micheila Saakaszwilego, który sprawuje urząd od 2004 roku. W 2003 roku był on jednym z przywódców rewolucji róż – w jej rezultacie Eduard Szewardnadze musiał podać się do dymisji. Gdy Saakaszwili kandydował po raz pierwszy, uzyskał ponad 96 procent głosów. Jednak wraz z upływem lat prezydent i jego otoczenie tracili na popularności.
W 2012 roku Gruzini pokazali „żółtą kartkę” proprezydenckiemu Zjednoczonemu Ruchowi Narodowemu w wyborach parlamentarnych. Partia uzyskała co prawda ponad 40 procent głosów, ale miała o pięćdziesiąt cztery miejsca mniej w parlamencie w porównaniu do poprzedniej kadencji. Wielkim wygranym tych wyborów okazała się partia tajemniczego biznesmena Bidziny Iwaniszwilego – Gruzińskie Marzenie, która uzyskała ponad 56 procent głosów i 85 ze stu pięćdziesięciu miejsc w parlamencie. Postawienie na kompletnie nieznaną osobę, która zbiła swój majątek w Rosji na początku lat 90. („Forbes” szacuje jego majątek na 5,3 miliarda dolarów, co plasuje go na dwieście dwudziestym trzecim miejscu w rankingu najbogatszych ludzi na świecie), pokazało, że Zjednoczony Ruch Narodowy w najbliższym czasie nie powinien spodziewać się sukcesów wyborczych.
Podobnie jak w Polsce, w Gruzji prezydent może sprawować urząd tylko przez dwie kadencje. Zjednoczony Ruch Narodowy musi więc znaleźć kogoś, kto będzie w stanie stanąć w szranki z reprezentantem obozu władzy. Władze partii postanowiły zorganizować prawybory, w których zwyciężył przewodniczący partii Dawid Bakradze i to on będzie próbował zastąpić Saakaszwilego. Jednak nie będzie to proste zadanie. Jak pokazują niedawno opublikowane badania Narodowego Instytutu Demokratycznego, zagłosować na niego jest gotowych tylko 10 procent respondentów.
Gruzińskie Marzenie i jego przedstawiciele notują spadki popularności, jednak wciąż prowadzą – aż 52 procent respondentów najchętniej zagłosowałoby na tę partię. Iwanisziwili natomiast jest najpopularniejszym politykiem w kraju (69 procent; dla porównania Saakaszwili uzyskał tylko 23 procent pozytywnych ocen). Gdyby obecny premier kandydował w wyborach prezydenckich, prawdopodobnie zostałyby rozstrzygnięte w pierwszej turze. Jednak Iwaniszwili powtarza, że do 2014 roku ma zamiar odejść z polityki i przejść do sektora pozarządowego, w którym widzi wiele narzędzi do wpływania na losy kraju. Jak wyjaśnił w wywiadzie dla Euobserver.com, robi to po to, aby zrealizować swoje marzenie – stworzenie w Gruzji „typowego europejskiego” społeczeństwa i zrobienie z niej biznesowego centrum na wzór Dubaju między Europą a Azją.
Kandydat Gruzińskiego Marzenia Giorgi Margwelaszwili, do niedawna wicepremier i minister edukacji, nie jest tak rozpoznawalny jak jego partia i premier. 22 procent respondentów nie ma na jego temat żadnej opinii, a 4 procent nigdy o nim nie słyszało. Natomiast tylko 29 procent deklaruje, że odda na niego głos.
Trzecie miejsce, z 5 procentami głosów, zajmuje inna z bohaterek rewolucji róż, dwukrotnie pełniąca obowiązki prezydentki Nino Burdżanadze. Prawie największą popularnością wśród respondentów cieszy się odpowiedź „nie wiem, na kogo zagłosuję” (26 procent). Do tego 7 procent nie popiera żadnego z kandydatów, a 8 procent oddałoby głos na kogoś innego.
Decyzja Iwaniszwilego spowodowała, że w wyborach już na pewno będą brały udział drugoplanowe postaci. Dodatkowo
rezygnując z niemal pewnej posady na rzecz organizacji pozarządowej, pokazał on, że pałac prezydencki nie jest miejscem, w którym ważą się losy kraju.
Takie słowa na pewno nie zachęcą Gruzinów do pójścia do urn.