Radykalne cięcie wydatków spowodowałoby, że gospodarka stanęłaby niemal w miejscu.
Podczas układania budżetu na 2013 rok minister finansów działał w warunkach wysokiej niepewności. Pamiętam, że w przededniu zgłoszenia ustawy budżetowej do Sejmu, a potem w trakcie debaty sejmowej padały także wypowiedzi, że dynamika PKB będzie wyższa, niż to w budżecie zakładano (a nie tylko, że będzie niższa), i że Rostowski robi sobie zaskórniaki. Sądzono także, że nastąpi szybsze ożywienie w Unii Europejskiej i oczekiwano wobec tego większej presji inflacyjnej. Nie pamiętam, żeby którykolwiek z ośrodków – łącznie z Instytutem Badań Ekonomicznych NBP – przewidywał wtedy, że inflacja w 2013 roku okaże się aż tak niska, jaką obecnie mamy. A wpływy podatkowe zawsze są ściśle powiązane z wielkością nominalnego PKB – kiedy mamy niższe tempo wzrostu i niższą inflację, wtedy i nasze wpływy są niższe.
Sytuacja jakiegokolwiek ministra finansów, zmuszonego – tak jak Rostowski w ubiegłym roku – do prognozowania na dwanaście miesięcy do przodu w tak niepewnych warunkach, byłaby nie do pozazdroszczenia. I Rostowski od początku mówił, że jeśli zajdzie taka potrzeba, budżet zostanie znowelizowany.
Ponadto nie sądził zapewne, że uda mu się aż tak bardzo zmniejszyć dynamikę deficytu budżetowego. Na przestrzeni dwóch lat minister finansów obniżył relację deficytu do PKB o połowę. Na koniec 2011 roku wynosił on 7,9% PKB, a w tym roku, gdyby nie nowelizacja, osiągnąłby prawdopodobnie około 3,9%. Kiedy następuje tak radykalne obniżenie wydatków publicznych, mające odzwierciedlenie w tak silnym zmniejszeniu relacji deficytu do PKB, dochody budżetowe muszą spadać. I musi to mieć wpływ na wielkość bezrobocia.
Sądzę zarazem, że minister finansów, szacując wpływ polityki zaciskania pasa na gospodarkę, posługiwał się błędnymi mnożnikami. Nie przypuszczał, że wywoła ono aż takie obniżenie dynamiki PKB – z około 4% do około 1%. Ta redukcja stopy wzrostu nie jest bowiem wyłącznie efektem przedłużającego się kryzysu w Unii, ale także efektem powściągania wydatków. Ale właśnie dlatego, że minister i premier widzą dzisiaj negatywne skutki tej polityki dla dynamiki PKB i rozmiarów bezrobocia, nie chcą dalej iść tą drogą. I nie można mieć im tego za złe.
W pierwszym półroczu 2012 przewidywano poprawę koniunktury w Europie, która miała do nas dotrzeć już w drugim albo trzecim kwartale tego roku. Dzisiaj zagorzali krytycy rządu zapominają o tym, co mówili jeszcze kilka miesięcy temu. Oczywiście, wszyscy łakniemy ożywienia gospodarczego jak kania dżdżu, ale ono nie następuje.
To są obiektywne warunki, w których minister musi znowelizować budżet. I ma dwa wyjścia: albo zwiększy deficyt, albo musi zredukować wydatki nie o 8, ale o 24 miliardy zł. Przyjmijmy dla uproszczenia, że wydatki budżetowe ogółem wynoszą 320 miliardów złotych, z czego ¾ to wydatki sztywne, których zmniejszyć nie można bez nowelizacji stosownych ustaw. Jedna czwarta to jest osiemdziesiąt miliardów. Proszę spróbować na przestrzeni czterech miesięcy – powiedzmy od września – zredukować pozostałe do końca roku wydatki z tej całorocznej puli 80 mld zł o 24 miliardy złotych. To praktycznie niemożliwe. Państwo i gospodarka musiałyby niemal stanąć w miejscu.
Od dłuższego czasu zapowiadano zmianę indeksacji wydatków na formułę, która czyni progi nieco mniej koniecznymi. To jest formuła, mówiąc najogólniej, która w czasie ożywienia koniunktury wymaga cięcia wydatków publicznych i zmniejszania wysokości zadłużenia, ale jednocześnie pozwala na ekspansję, kiedy koniunktura jest niedobra – i wymaga większej interwencji ze strony państwa.
Oczywiście ekonomistom bardziej liberalnym to nie odpowiada. Uważają oni, że kryzys musi się „wyszumieć”, bezrobocie musi wzrosnąć, a ożywienie przyjdzie samo z siebie, mimo że trochę później. Ale czekamy już cztery lata – w Grecji, Hiszpanii, Portugalii i innych krajach. W Polsce może być inaczej, bo jak dotąd w żadnym kwartale po 2007 roku PKB nie spadło. Ale może nas czekać kilka lat stagnacji gospodarczej, czego premier i minister finansów ze zrozumiałych powodów chcą uniknąć. I dlatego przygotowując tę ważniejszą systemowo nowelizację, która będzie gotowa zapewne dopiero pod koniec roku, postanowili budżet znowelizować już teraz i uchylić próg 50%. Bo jak długo go utrzymujemy, tak długo deficyt nie może być większy niż około 36 miliardów zł zapisanych w ustawie.
Czy to wystarczy? Mam wątpliwości.
Nasz dług jest w części denominowany w jenach, frankach szwajcarskich, dolarach i euro. Zrobiliśmy nowelizację ustawy o finansach publicznych, żeby uniknąć presji na kurs złotego w ostatnich dniach roku – zamiast kursu z ostatniego dnia roku przyjmowanego jako kurs przeliczeniowy, według którego liczy się wyrażoną w złotówkach wartość długu zagranicznego, mamy obecnie kurs średni w roku. Ale to z kolei zachęca rynki do ataków spekulacyjnych na kurs złotego, żeby zmusić nas do obrony tego kursu przez cały rok. Czułbym się bezpieczniejszy, gdyby w tych szczególnych warunkach minister finansów zaproponował, a rząd przyjął zawieszenie obu progów, 50- i 55-procentowego. Koledzy z rządu zapewniają mnie, że takiego niebezpieczeństwa nie ma. Nie mam możliwości ani informacji pozwalających ich rachunki samodzielnie przeliczyć, żebym mógł powiedzieć, że ich założenia są prawdopodobne. Zdaję się na ich opinię, aczkolwiek z pewnym niepokojem.
not. Tomasz Stawiszyński
Jerzy Osiatyński (1941) – profesor nauk ekonomicznych, przewodniczący Rady Naukowej Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN, członek Komitetu Badań Ekonomicznych NBP, w latach 1992–93 Minister Finansów RP. Wybitny znawca problematyki finansów publicznych, historii myśli ekonomicznej XX wieku oraz teorii ekonomicznej. Obecnie pełni funkcję Społecznego Doradcy Prezydenta RP. Stały współpracownik Instytutu Studiów Zaawansowanych, w którym prowadzi seminaria i wykłady.