Henryk Bereza zapowiadał tuż przed śmiercią, że z pozornie wulgarnej materii tej prozy wyłoni się zaskakująca świeżością wartość.
Odpowiadając na pytania z ankiety Prousta, Janusz Rudnicki zażyczył sobie mniej intensywnego nosiciela swoich danych. Tymczasem otrzymujemy nową książkę, zapiętą aż po sam koniuszek zamkiem błyskawicznych przygód, których protagonista nazywa się tak samo jak autor. A do tego żyje jego życiem i przerabia je na własną, opętańczo eliptyczną modłę. W Trzy razy tak! rządzi autoironiczna prędkość. Gumowy ruch odrywania się od siebie odrzutową mocą wydarzeń i wracania na miejsce wraz z rozpoznaniem starej dobrej Formy.
Rudnicki przyzwyczaił nas już do misternie pociągniętej gombrowiczowskiej koloratury. Po mistrzowsku diagnozuje czar polskich fal i manieryzmów, którego działaniem sprawdza wytrzymałość europejskich miast. Jego konik to budowa polskiego zdania; w nowym zbiorze błyskotliwa feeria sformułowań podporządkowana jest końskiemu zdrowiu, z jakim narrator przemieszcza się, aby zdawać z tego sprawę. Kaleczy się, tryskając krwią z taką samą częstotliwością, co odważnie fantazjując o napotkanych kobietach (spektakularne spotkanie z Wisławą Szymborską w damskiej toalecie czy pełen dramaturgii romans z Kazimierą Szczuką). A kiedy „w głowie karuzela z pustymi krzesełkami”, potrafi stwierdzić: „Pić, teraz, natychmiast, inaczej zapadnę się w sobie jak suche drzewo i zniknę w dziupli swojego pępka, i tam wypiję całą kompletnie zwariowaną rodzinę chorych na suchoty wiewiórek”.
Swego czasu sprofanował magiczny świat Brunona Schulza, pastwiąc się nad efektami ubocznymi młodopolskiej frazy. Baraszkując z oznakami popędu, sam okazuje się spadkobiercą Młodej Polski i jej wyczynowca Przybyszewskiego, niby bogatszym o PRL-owską „miazgę”, a równie zajadłym w wyznaniu: „bycie więźniem własnej chuci jest czymś gorszym niż bycie więźniem politycznym”. Henryk Bereza, który przyjmował w „Twórczości” wysyłane z Hamburga kaskaderskie listy Rudnickiego i patronował jego debiutowi, zapowiadał tuż przed śmiercią, że z pozornie wulgarnej materii tej prozy wyłoni się zaskakująca świeżością wartość. I może teraz właśnie się to okazuje, kiedy autor Męki kartoflanej prosto z przystanku w Kędzierzynie-Koźlu wpada w membranę serc czarnego lądu („Rudy w Afryce) i opisuje z czułością skalaną białym kiczem życiową kombinatorykę, niby układy scalone rozrzedzone kapuścianą dystynkcją: „Przy drodze, jak mrówki… Nie, to złe porównanie, na to za wolni, na to za gorąco, raczej jak mokre pszczoły. Kwiatem byłaby droga, na przykład Arusha – Himo Road, jedyna szansa, by zebrać trochę pyłku szeleszczących jednodolarówek (…) Jakby ktoś z samej góry wyrzucił z olbrzymiego kubła śmieci i one rozsypałyby się po całej powierzchni miasta, na chybił trafił, jak wiatr wiał, bez ładu i sensu. Fragmenty, kawałki ulic, przy nich coś w rodzaju kurników mieszkalnych, zniekształcone sklepiki, kawałki urzędów, rudymenty jakichś zagadkowych całości, drzazgi z nich, ochłapy, odpady z życia codziennego, na czele z topniejącymi w słońcu plastikowymi butelkami. I zapomniał ten ktoś o prądzie w tych kurnikach, o wodzie, kanalizacji. Ale nie o coli”.
Po za tym główny bohater swojej biografii i autor w jednej osobie jest obecnie nadwornym pisarzem ogólnokrajowego dziennika i służy mu to, łapie w serwach coraz więcej mocy, żeby przydzwonić sążnistym wolejem. Szczyci się, że jest „tym z Wyborczej”. Część tekstów była już publikowana (wariant Napoleona internowanego w Twórczości z 1991 r.), ale zostały zmodyfikowane. Całość zaczyna się surowo, jak u Becketta, osiąga pełnię niespełnienia w relacji z Afryki, a kończy w…
Janusz Rudnicki, Trzy razy tak!, WAB 2013