Joseph Ratzinger zaczął rozmijać się z rzeczywistością już w 1968 roku, jako dziekan teologii w Tybindze.
Tomasz Stawiszyński: „Osłabienie siły ciała i ducha” – w ten sposób, w oficjalnym oświadczeniu, Benedykt XVI uzasadniał swoją decyzję o abdykacji. Jak pan interpretuje te słowa i tę decyzję?
Stanisław Obirek: Nie widzę powodu by wątpić w prawdziwość tych słów. Zresztą wystarczy uważnie się przyglądać papieżowi – to stary i zmęczony człowiek. Kierowanie tak skomplikowaną instytucją jak Kościół katolicki wymaga końskiego zdrowia. Po ośmiu latach Benedykt XVI przekonał się, że nie da rady. Do tego doszły coraz większe napięcia w Kurii Rzymskiej, różnice zdań najważniejszych ludzi w Watykanie. Przypomnę tylko niezwykle dramatyczną diagnozę jednego z kandydatów na papieża na tym samym konklawe, które wybrało Josepha Ratzingera, kardynała Carlo Maria Martiniego. Tuż przed śmiercią w sierpniu minionego roku, mówił o zapóźnieniu kościoła o dwieście lat. Kolega ze studiów w Tybindze niedawno opublikował książkę, w której się zastanawiał, czy Kościół można jeszcze uratować. Coraz więcej teologów wyrażało swoje niezadowolenie ze stylu sprawowania władzy tego papieża. Poza tym zupełnie nie radził sobie z palącymi i wymagającymi natychmiastowych działań skandalami pedofilskimi, które odziedziczył po swoim poprzedniku. Wykonał kilka symbolicznych gestów, ale nie zdobył się na systemową walkę z grzechem w Kościele. Nadal krył biskupów odpowiedzialnych za księży przenoszonych z parafii na parafię, którzy jako recydywiści uprawiali pedofilię. Kościoły w USA i Irlandii próbowały zrekompensować cierpienia ofiarom, ale to była kropla w morzu potrzeb. Myślę, że w końcu zdał sobie sprawę, że czas na zmianę.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że Benedykt XVI nie był papieżem na te czasy. Że żył w zamkniętym świecie własnych wyobrażeń, które boleśnie zderzyły się z rzeczywistością.
W pełni podtrzymuję tę ocenę. Tak naprawdę Joseph Ratzinger zaczął rozmijać się z rzeczywistością od 1968 roku, gdy jako dziekan Wydziału Teologicznego w Uniwersytecie w Tybindze zupełnie nie poradził sobie z protestami studentów, a mówiąc wprost się ich przestraszył i stał się uosobieniem konserwatyzmu w kościele. Od tamtego czasu datuje się jego kariera w hierarchii kościelnej i odejście od ideałów młodości. Zmarły przed kilku laty Jacques Dupuis, jeden z najwybitniejszych teologów katolickich minionego wieku, zwalczany zresztą przez Ratzingera, mawiał, że było dwóch Ratzingerów, ten z okresu soboru watykańskiego II, zaangażowany w zmianę systemu zamkniętego i ten po roku 68, który zaczął tworzyć nowy system. To właśnie ten drugi Ratzinger boleśnie zderzył się z rzeczywistością. Najpierw jako biskup w Monachium praktycznie nie miał wspólnego języka nie tylko z ludźmi świeckimi, ale nawet ze swoimi księżmi, a potem już w Watykanie, gdzie na zaproszenie Jana Pawła II, pełnił funkcję strażnika ortodoksji. Polegało to głównie na dyscyplinowaniu myśli teologicznej przy użyciu niezbyt wybrednych form donosów. Długo by o tym mówić. W tym znalazł sojusznika w Janie Pawle II, a może odwrotnie. A jakie to były sprawy – listę można utworzyć dość długą…
Ostatnio pojawiły się domniemania, że decyzja o abdykacji była związana z aferą Vatileaks i skalą intryg w kurii rzymskiej, z której wcześniej Benedykt nie zdawał sobie sprawy…
I tak, i nie. Ta afera tylko odsłoniła wierzchołek góry lodowej. Przecież Ratzinger był jednym z głównych architektów tej kurii, więc jej sposób funkcjonowania nie mógł być dla niego zaskoczeniem. Ale faktem jest, że kamerdyner przelał czarę goryczy. Najbliższe otoczenie okazało się mało lojalne, to musiało bardzo boleć kogoś, kto system władzy opiera właśnie na zaufaniu oddanych sobie ludzi. Nie wykluczyłbym jednak, że, jak wielu obserwatorów sugerowało, to tak naprawdę za aferą Vatileaks kryła się walka o władzę i wpływy, i to ona właśnie zdecydowała, że Benedykt XVI zdecydował się na abdykację.
Czy pana zdaniem istnieje szansa, że kolejny papież będzie bardziej otwarty na świat, bardziej liberalny, skłonny do dialogu – czy też konserwatywna linia Jana Pawła II i Benedykta XVI będzie w Kościele kontynuowana?
Mówiąc szczerze nie wierzę w zmiany. Przecież ci, którzy będą ze swego grona wybierali następcę Benedykta XVI, zostali kardynałami dlatego, że okazali się lojalnymi i posłusznymi biskupami. Selekcja w ostatnich dekadach była negatywna. Mierny, ale wierny, każda wybitna osobowość była odsuwana na boczy tor albo wręcz skazywana na milczenie i pozbawiana możliwości nauczania w imieniu Kościoła. Jak z takiego grona może wyjść rewolucjonista?
A jakie konsekwencje może mieć ta decyzja dla polskiego Kościoła?
Żadne. Już w ciągu tych ośmiu lat kościół w Polsce udowodnił, że rzymskie dyrektywy go nie dotyczą. Polscy biskupi mają własną wizję katolicyzmu i, co gorsza, są przekonani, że ta polska droga jest najlepsza. No bo przecież, gdzie ludzie jeszcze chodzą do kościoła, gdzie seminaria są pełne, a miejsca pielgrzymkowe oblegane. Tylko u nas. Wszędzie indziej szerzy się sekularyzacja i Kościół traci wpływy, tylko u nas jest wspaniale. Wystarczy posłuchać i pooglądać tzw. media katolickie, by nie mieć wątpliwości, że polscy biskupi swoje wiedzą i żaden Watykan im nie będzie podpowiadał, co mają robić.
Postulował pan, żeby urząd papieża był kadencyjny. Oznaczałoby to radykalny krok w stronę demokratyzacji Kościoła. Uważa pan, że jest to realistyczna perspektywa? Co musiałoby się wydarzyć w Kościele, żeby tego rodzaju procesy demokratyzujące miały szansę zaistnieć?
Ta perspektywa jest nie tylko realistyczna, ona jest konieczna. Rozmawiałem o tym z moim dobrym znajomym, który podobnie jak ja jest byłym jezuitą, ale ma już 90 lat i znacznie bogatsze ode mnie doświadczenie. Otóż jego zdaniem, głównym argumentem jest rozwój medycyny. Słuchaj, powiada, ja mam swoje lata i trzymam się jak na mój wiek doskonale. Czytam, piszę, rozmyślam, ale odczuwam ubytek sił fizycznych. Żeby być papieżem i żeby rządzić, nie wystarczy przytomność umysłu i jasność myślenia. Trzeba mieć siły, by rządzić, by trzymać to wszystko w kupie. Staruszek tego nie zrobi. I dobrze się stało, że Benedykt dał przykład, jego następcy nie będą mogli tego przykładu zlekceważyć. Inny bliski mi człowiek, tym razem „aktywny jezuita” i znakomity historyk, zwykł mawiać, że najważniejsze i dalekosiężne zmiany w Kościele dokonywały się nie dzięki papieżom czy biskupom, ale wbrew nim, czy raczej poza ich wpływem. Wystarczy zwrócić uwagę na rozwój mediów, Internet, telefony komórkowe. Czy to nie te cywilizacyjne przemiany decydują o tym, jaki kościół jest, a nie kolejne encykliki czy listy duszpasterskie…
A czy nie przewiduje pan raczej coraz silniejszego oddalania się Kościoła od świata? Nawrotu do konserwatyzmu i fundamentalizmu – o którym pisał na przykład Gilles Kepel w Zemście boga – nie tylko w ścisłym kierownictwie kurii rzymskiej, ale także wśród wiernych. Mówi się często o tym, że choć katolików na Zachodzie ubywa, ci, którzy zostają, albo przychodzą do kościoła, są przyciągani właśnie retoryką „przeciw światu”, postrzeganemu jako terytorium rozpadu wartości, destrukcji tradycyjnych hierarchii, postępującego liberalizmu obyczajowego. Taka konserwatywna, radykalna postawa, jaką prezentuje dzisiaj Kościół, może być przecież bardzo atrakcyjna…
Sądzę, że książkę Kepela należy czytać razem z inną książką, wydaną prawie dwadzieścia lat później. Mam na myśli Powrót Boga, dwóch dziennikarzy „The Economist” Johna Mickethwaita i Adriana Wooldridge’a. Jej podtytuł: „Jak globalne ożywienie wiary zmienia świat”. Kepel koncentruje się na tym, co w religii przeraża. I wie, o czym pisze. Poświęcił przecież problemowi fundamentalizmu religijnego kilka ważnych książek. Niemniej jednak autorzy Powrotu Boga zwrócili uwagę na równie istotny wymiar przebudzenia religijnego w dzisiejszym świecie – bo że z czymś takim mamy do czynienia, nie ulega wątpliwości. Podkreślają, że dokonuje się on poza wymiarem tradycyjnych instytucjonalnych religii, jak katolicyzm i protestantyzm, a domaga się nowych, jeszcze nieznanych kategorii. W podobnym duchu pisał przed kilku laty Philips Jenkins w Przyszłości chrześcijaństwa. Trudno powiedzieć, w jakim kierunku ten rozwój pójdzie.
Dodałbym jeszcze Marka Juergensmeyera, który zwraca uwagę na fundamentalizm chrześcijański i żydowski. Tak więc zgadzam się, że konserwatyzm religijny przybierający niekiedy formy krzykliwego fundamentalizmu jest czymś widocznym. Również w Polsce obserwujemy jego aktywizację, a niektórzy katoliccy dziennikarze w naszym kraju mogą śmiało konkurować z protestanckimi kaznodziejami czy muzułmańskimi bojownikami. Na szczęście ich możliwości są ograniczone, choć kto wie, jak się sytuacja rozwinie. Na pewno cieszą się ogromnym, choć cichym poparciem hierarchii i wielu polityków, którym rola obrońców wartości religijnych zaczyna się coraz bardziej podobać. W tym sensie katolicyzm polski jest częścią światowego zjawiska.
Fundamentalizm jest atrakcyjny przez swój antyintelektualizm i biało-czarną wizję rzeczywistości. Sprzyja mu też kryzys ekonomiczny. Ale wierzę, że jednak alternatywna wizja religijności powoli też znajdzie zwolenników. Myślę tu o propozycji Hansa Künga, który zwraca uwagę na to, co religie mają wspólnego, i na ich humanistyczny potencjał. Nie jest w tym odosobniony, ma wielu sprzymierzeńców wśród myślicieli żydowskich i muzułmańskich. Watykan odrzucając propozycję Künga, sam się marginalizuje…
Kontynentem, na którym Kościół zdobywa dzisiaj największe rzesze nowych wiernych, jest Afryka. Jak, pana zdaniem, w dalszej perspektywie może to wpłynąć na Kościół? Afrykański katolicyzm jest chyba żarliwy i radykalny. Tętni w nim – jak często podkreślają fundamentalistycznie usposobieni publicyści katoliccy – energia, której brakuje zachodnim katolikom.
Tak, to interesujące zjawisko. Ostatnio się tym trochę zajmowałem, pisząc esej do pisma „Afryka”. W kilku słowach mogę powiedzieć, że ożywienie religijne tego kontynentu może przynieść spore zaskoczenie żarliwym katolickim publicystom, w tym zwłaszcza polskim. By rzecz ująć krótko i dosadnie, powiem, że Afrykańczycy, w tym również chrześcijanie, z trudem przyjmują kolonialne dziedzictwo, jakie przyniosło tradycyjne chrześcijaństwo – zarówno katolickie, jak i protestanckie. Rozwój religijności w dużej mierze oznacza tam powrót do tradycyjnych religii animistycznych i odrzucenie chrześcijaństwa w jego zachodniej szacie. Teolodzy afrykańscy mówią o antropologicznym zubożeniu, a nawet antropologicznej anihilacji, jakiej dokonali w minionym czasie misjonarze europejscy. Chcą tworzyć własne chrześcijaństwo, własną chrystologię. Mnie to zjawisko fascynuje i widzę w tym najbardziej kreatywne wymiary religii w ogóle, w tym również chrześcijaństwa. Czy katolicyzm rzymski jest gotów je zaakceptować – mocno wątpię. Nawet gdyby przyszłym papieżem był jeden z afrykańskich faworytów – czego sobie bardzo życzę – to wątpię, by stać go było na zakwestionowanie całej kolonialnej tradycji. Choć kto wie? „Duch wieje, kędy chce” – by zacytować Pismo…
Prof. Stanisław Obirek jest teologiem i historykiem, autorem m.in. książki Umysł wyzwolony, w 2005 roku wystąpił z zakonu jezuitów.