Jak doszło do przeforsowania w stanie Waszyngton małżeństw osób tej samej płci? Korespondencja ze Seattle Poli Sobaś-Mikołajczyk.
Moim ulubionym gatunkiem internetowych śmieci są mapki. Pasjami analizuję, jak to niby świat wygląda w oczach Węgrów, nowojorczyków, Kaczyńskich, kotów czy koszykarzy. Ostatnio zwróciło moją uwagę dość oczywiste zestawienie – „Europa oczami Amerykanów” i „Ameryka oczami Europejczyków”.
O ile na tej pierwszej uzbierało się kilka parapaństw, których granice z rzadka nawet bywały zbieżne z rzeczywistymi, to na tej drugiej wyszczególniono tylko trzy regiony. Według jej twórców całe zachodnie wybrzeże pokrywa Kalifornia, Nowy Jork okupuje dziesięć okolicznych stanów, a reszta kraju, to na oko jakieś 8 milionów kilometrów kwadratowych szczerego Teksasu.
Ubawiłam się przednio, pewnie nie bez związku z faktem, że jako obywatelka kraju, który nie załapał się na reprezentację na mapce nr 1, przebywająca w stanie, który nie załapał się na reprezentację na mapce nr 2, stale czuję się w obowiązku obwieszczać im nawzajem o swoim istnieniu, okraszając te obwieszczenia tym, co tutaj się określa wdzięcznym i przepastnym terminem „current affairs”. I oto na moich oczach stan Waszyngton do spółki z Maine i Maryland zapisuje się na kartach historii nawet nie złotymi, lecz tęczowymi zgłoskami.
16 stycznia 2012 roku senator stanowy Ed Murray zgłosił wniosek o zmianę definicji małżeństwa na związek dwóch osób. W stanie Waszyngton, gdzie od dawna można zawrzeć związek partnerski, nazywany pieszczotliwie „anything-but-the-marriage”, tego rodzaju inicjatywa nie jest ani szczególnie zaskakująca, ani pozbawiona szans powodzenia. Wręcz przeciwnie – wniosek przechodził w kolejnych głosowaniach, więc republikanie zastosowali klasyczną grę w kotka i myszkę. A to zgłaszali do niego absurdalne, potem odrzucane poprawki, a to odsyłali do ponownych czytań, a to w końcu ustami niejakiego Dona Bentona orzekli, że „tak potężna zmiana w stylu życia domaga się referendum” i czym prędzej zebrali wymaganą przy tego rodzaju postulacie liczbę podpisów.
I znów, w samym fakcie organizacji tego plebiscytu nie ma nic szokującego. W Ameryce o wielu sprawach, często prozaicznych, jak podwyższenie podatków czy wybór prokuratora okręgowego, decyduje się w podobnych wewnątrzstanowych referendach i aby zaoszczędzić wyborcom ciągłego biegania do urny, zwykle składa się z nich zgrabny pakiet przedstawiany obywatelom na przykład przy okazji wyborów prezydenckich. To dlatego 6 listopada 2012 w stanach Waszyngton, Maine i Maryland oprócz pytania „Romney czy Obama”, zadano jeszcze kilka innych, przy czym jedno z nich dotyczyło małżeństw osób tej samej płci – odbyło się referendum R-74.
Dopiero stopień zaangażowania obywateli w sprawę wprawił mnie, obywatelkę z mapki nr 1, w osłupienie. Miesiąc przed ostatnim dniem głosowania drzwi każdego sklepiku, kawiarni czy knajpki oznaczono plakatami informującymi, że właściciel zachęca do głosowania na „tak” bądź też, co w okolicy widziałam znacznie rzadziej, że się wprowadzeniu nowej ustawie sprzeciwia (uczciwie jednak przyznaję, że mieszkam w najbardziej liberalnej dzielnicy najbardziej liberalnego miasta jednego z najbardziej liberalnych stanów, więc stąd prawdopodobnie ta przewaga tęczowej drobnej przedsiębiorczości).
Na ulice wylegli niemal całodobowi ochotniczy streetwalkerzy, co przy deszczowej pogodzie, z jakiej słynie Seattle, zakrawało na nie lada heroizm. O swoich poglądach na R-74 mieszkańcy szmaragdowego miasta informowali w stacjach radiowych, lokalnych gazetach, publicznych toaletach, we własnych wypieszczonych przydomowych ogródkach, których trawniki z bólem serca przebijali stosownymi tabliczkami na palikach i, last but not least, w kościołach, bo większość z nich przyozdobiona jest tutaj tęczową flagą i deklaracją, że miejscowa parafia, podobnie jak Chrystus, pragnie przygarnąć każdą rodzinę, nieważne jak bardzo nowoczesną.
Pełna poświęceń walka o każdy głos okazała się uzasadniona, bo wynik głosowania był niemal tak samo wyrównany, jak rozgrywka prezydencka. W stanie Waszyngton 53,7 % głosujących opowiedziało się za R-74, a 44,3 % wyraziło sprzeciw. Klamka zapadła – Waszyngton stał się stanem, w którym geje i lesbijki mogą zawrzeć małżeństwo.
Nowe prawo weszło w życie dokładnie w miesiąc po referendum. Ponieważ zgodnie z tutejszymi regulacjami, trzy dni przed ceremonią zaślubin należy się zarejestrować, 6 grudnia ratusz otworzył podwoje już o północy. Do dziesiątej rano zarejestrowały się, bagatelka, 364 pary. Senator Ed Murray przystanął z boku, aby napawać się sukcesem i prowadzić niekończącą się serię radosnych small talks.
Z powodu wspomnianych regulacji to 9 grudnia stał się historyczną datą, gdy pod drzwiami ratusza w Seattle ustawiła się kolejka przyszłych 284 nowożeńców. Murray ze swoim partnerem poczekają do lata, bo planują wziąć ślub w dwudziestą drugą rocznicę pierwszego spotkania na tle romantycznej scenerii pobliskiego parku narodowego.
Zresztą również mieszkańcy Maine i Maryland powiedzieli „tak” tym, którzy chcą powiedzieć „tak” swoim najbliższym. Ponieważ w Maine geje i lesbijki mogą zawierać małżeństwa od 29 grudnia, nauczony doświadczeniami Seattle ratusz w Portland w stanie Maine (nie mylić z Portland w stanie Oregon znanym z serialu Portlandia) także zaczął pracę o północy. W Maryland nowe prawo obowiązuje dopiero od początku tego roku.
O dziwo aktywiści walczący o prawa gejów i lesbijek zanotowali także umiarkowany sukces w jednym ze stanów, które na mapce nr 2 przykrywa bezkresne czerwone połacie Teksasu. Konkretnie chodzi o Minnesotę. Tej samej nocy, gdy w barze w Seattle świętowaliśmy akceptację R-74, mieszkańcy Minneapolis oblewali odrzucenie w referendum „pierwszej poprawki w Minnesocie”, która miała w konstytucji tego stanu zdefiniować małżeństwo jako wyłącznie związek mężczyzny i kobiety.
Ponoć do tej zakończonej porażką inicjatywy zainspirował rzymskokatolickiego arcybiskupa Saint Maine i Minneapolis Johna Claytona Nienstedta sam Benedykt XVI podczas audiencji udzielonej biskupom Minnesoty. Poprawkę odrzucono przewagą 150 948 głosów, ale żeby nie było tak różowo nadmienię tylko, że w konstytucjach 37 stanów już istnieją takie zapisy, a tylko w dziewięciu z nich oraz w dystrykcie Columbia prawo umożliwia zawarcie homoseksualnego małżeństwa.
Szczególnie interesujący jest przypadek Kalifornii, która zalegalizowała takie małżeństwa jako drugi stan zaraz po Massachusetts – pierwsze z nich odbyły się tam już 16 czerwca 2008 r. Jednak jesienią tego samego roku wprowadzono osławioną ósmą poprawkę do kalifornijskiej konstytucji odbierającą homoseksualnym parom to prawo. Kalifornijczycy mogli się nim cieszyć niecałe pięć miesięcy.
Jest jednak nadzieja. Dwaj prawnicy Theodore B. Olson i David Boies wnieśli skargę do federalnego Sądu Najwyższego i zostali w nim wysłuchani 7 grudnia minionego roku. Sąd ma wydać ostateczną decyzję do czerwca. Ciekawostką jest fakt, że Theodore B. Olson jest republikaninem, lecz ku konsternacji niektórych partyjnych kolegów, uważa, że kwestia równości wszystkich obywateli wobec prawa jest jednym z podstawowych elementów republikańskiego etosu. Hollywood zaciera ręce. Tylko chłopcy wygrajcie, scenariusz napisze się sam.
W Seattle nazajutrz po wygranej batalii schodziliśmy się na uniwersytet w nastroju cokolwiek euforycznym. W ostatniej chwili kątem oka dostrzegłam rzucającą mi się w ramiona przyjaciółkę i z niemałym trudem rozszyfrowałam ozdobiony serią pisków radości komunikat. Brzmiał on: „Popatrz Polu, wreszcie u nas też jest po ludzku, jak u was w Europie”.
Westchnęłam smutno. Wiele bym dała, aby mieszkać w Europie z jej mapki.