Z Bohdanem Slamą, reżyserem m.in. pokazywanego od niedawna w Polsce filmu „Cztery słońca” rozmawia Michał Hernes.
Mija dwadzieścia lat od powstania Republiki Czeskiej. Czy w związku z tym są powody do świętowania?
Dla mnie to żadne święto, ponieważ rozpad Czechosłowacji postrzegałem jako wielkie nieszczęście. Urodziłem się w Czechosłowacji i identyfikowałem z tym krajem. Bardzo podobało mi się też to, jak jego nazwa brzmiała po angielsku. Kiedy powstały samodzielne Czechy, nikt nie umiał znaleźć właściwej nazwy dla tego kraju. „Czech Republic”, to brzmi po prostu głupio. Nazwa „Czechoslovakia” brzmiała lepiej.
Czy czuje się pan Czechem?
Nie o to chodzi. Zwłaszcza, że jestem z Moraw, a nie z Czech. Przez ten rozpad więcej straciliśmy, niż zyskaliśmy. Choć przynajmniej przebiegał w pokojowej atmosferze. Obecnie wolę nie myśleć, do czego mogłoby dojść.
Dostrzega pan jakieś pozytywne rzeczy, które wydarzyły się w ciągu tych dwudziestu lat?
Oczywiście, było ich mnóstwo. Pod wieloma względami ten kraj bardzo dobrze się rozwija. Wydaje mi się, że Polska też.
Rozmawiamy w momencie, gdy z prezydenturą żegna się Vaclaw Klaus.
Moim zdaniem on bardziej zaszkodził Czechom, niż pomógł. To człowiek skoncentrowany tylko na sobie. Całe szczęście, że nie żyjemy w czasach, w których groziłyby nam jakieś konflikty zbrojne. Dzięki temu jego fatalny charakter nie dał o sobie znać w sytuacji prawdziwego zagrożenia.
Kto po Klausie i czy teraz będzie lepiej?
Jeśli prezydentem zostanie Milosz Zeman, to na pewno lepiej nie będzie. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby wygrał, skoro wspiera go rosyjski koncern Łukoil.
To kto byłby lepszym prezydentem?
Wolałbym, żeby w wyborach zwyciężył Karel Schwarzenberg, ale, patrząc na sprawę realistycznie, raczej nie ma na to szans.
Czy to właśnie z powodu rozczarowania polityką ucieka pan na wieś – prywatnie i jako reżyser, umieszczając tam akcję pańskich filmów?
Po pierwsze nigdzie nie uciekam. Decyzja o tym, by tam zamieszkać, była moim wyborem, który nie miał nic wspólnego z polityką. Na wybory chodzę zawsze. Dzięki temu, że obserwuję pewne sprawy z większego dystansu, a nie z centrum wydarzeń, mogę lepiej decydować o tym, na kogo zagłosować.
W Czechach powstaje, produkowany przez HBO, miniserial o Janie Palachu, ale reżyseruje go Agnieszka Holland. Dlaczego ona, a nie filmowiec z Czech?
Uważam, że to kapitalny wybór, ponieważ jest świetną reżyserką. Należy wziąć pod uwagę, że mieszkała w tamtych czasach w Pradze, więc tamte wydarzenia nie są jej obce. Moim zdaniem zrobi to lepiej, niż jakikolwiek czeski reżyser. Poza tym uznaję ją za czeskiego filmowca. Ta produkcja na pewno wzbogaci naszą kinematografię.
Opowiada pan w swoich filmach o zwykłych ludziach, którzy próbują być szczęśliwi.
Sądzę, że walczy o nie każdy człowiek. Nieważne, czy jest zwyczajny, czy niezwyczajny. Dla mnie szczęście polega na dobrych międzyludzkich relacjach. Każdy z nas powinien walczyć o to, by nie zabrakło ich w naszym najbliższym otoczeniu.
Czy portretując czeską wieś, ma pan ambicje socjologiczne?
Absolutnie nie, bo nie jestem badaczem. Nie badam społeczeństwa, tylko człowieka i to, jak on w nim funkcjonuje. Robię to za pomocą metod innych niż socjologowie.
Operuje pan w filmach specyficznym poczuciem humoru – co różni ten humor od, dajmy na to, humoru Petra Zelenki?
Dla mnie humor jest czymś, co pozwala nam zrozumieć wiele rzeczy. Świat i nasza egzystencja w nim są czasem absurdalne. Gdy przykładowo w dane miejsce uderza piorun, dowcip pozwala nam go okiełznać; staje się piorunochronem, który chroni dom przed spłonięciem. Uważam, że w podobny sposób humor jest wykorzystywany przez Petra, choć w innej poetyce, bo to Zelenka, a nie ja. Jego poczucie humoru uwielbiam i na żadnych innych filmach nie śmieję się tak głęboko i szczerze. Zrywam na nich boki ze śmiechu.