Polityka nie podlega rozliczeniom w cyklach rocznych. W ramach cyklu wyborczego faktyczny rytm wyznaczają „momenty medialnego poruszenia” – dopalacze, ACTA, emerytury czy Smoleńsk.
Rządzący najuczciwiej rozmawiają z obywatelami w obliczu afer – bo muszą. Dopalacze, nadużycia służb specjalnych, ACTA, emerytury, Smoleńsk w kolejnych odsłonach – debata publiczna rwie się, skacząc od tematu do tematu, zanika, jak tylko opadną emocje. W takim rytmie przyrost wiedzy i wzajemnego zrozumienia między reprezentującymi i reprezentowanymi musi być trudny. Nawet przy założeniu dobrych chęci po obu stronach. Pozytywnym zaskoczeniem mijającego roku jest to, że czasem się jednak zdarza.
Z uczciwym rozliczaniem rządu jest jeszcze jeden problem: czy stosować odpowiedzialność zbiorową? Z perspektywy teorii państwa to jedno ciało polityczne, które powinno realizować spójną funkcję i konsekwentnie zmierzać w wyznaczonym kierunku. W praktyce organizm bywa mocno niespójny, targany sprzecznymi tendencjami, gdzie jedna ręka odkręca to, co przed chwilą zrobiła (lub usiłowała zrobić) druga. W końcu rządzący to też ludzie.
Sprawa się komplikuje, a funkcja rządu mocno wypacza, kiedy konkretna polityka publiczna zaczyna być realizowana przez różne, niezależnie działające organy. To jest kazus szeroko pojętej polityki praw człowieka, którą w różnych kontekstach kształtują resorty spraw wewnętrznych, sprawiedliwości, administracji, cyfryzacji, a nawet (jak pokazała sprawa ACTA) kultury i dziedzictwa narodowego. W teorii taki podział mógłby zwiększać szanse na wyważoną, wieloaspektową politykę, skoro z definicji dopuszcza kilka niezależnych ocen i wymusza ścieranie się poglądów. Mógłby, gdyby poglądy ministrów rzeczywiście się ścierały, a ogólny kierunek działania był wyznaczany w jednym, nadrzędnym ośrodku. Niestety, z perspektywy zewnętrznego obserwatora międzyresortowe rozgrywki przypominają w najlepszym razie partię szachów, w najgorszym – grę w podchody.
W sprawie ACTA Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji zostało dość brutalnie rozegrane przez resort kultury, który faktycznie wyznaczył kierunek polityczny w kontrze do nastrojów społecznych, ale odpowiedzialnością za ten ruch obciążył nowo wyłonioną strukturę (decyzja o podpisaniu ACTA przez Polskę została przyjęta w trybie obiegowym na inauguracyjnym posiedzeniu rządu, zaraz po powołaniu Michała Boniego na Ministra Administracji i Cyfryzacji). Lekcja nie poszła w niepamięć. Po politycznym przełomie i ogłoszeniu przez premiera kursu na reformę prawa autorskiego to właśnie resort Administracji i Cyfryzacji przejął inicjatywę, mimo że formalnie nic się nie zmieniło i akurat ta materia pozostaje w gestii ministra Zdrojewskiego. Szkoda, że to wciąż tylko inicjatywa, a do finału rozgrywki jeszcze daleko.
Konflikt między tymi resortami dobrze odzwierciedla dwa, w swojej istocie przeciwstawne, podejścia do regulowania Internetu. Jedno zbudowane na przeświadczeniu, że globalna sieć wymaga minimalnej regulacji, która będzie chronić słabszych użytkowników przed nadużyciami ze strony najsilniejszych graczy (i rządów i prywatnych firm), tym samym zwiększając ich poczucie bezpieczeństwa i otwartość na nowe doświadczenia w Internecie, ale nie tłumiąc innowacyjności. Drugie bardziej pragmatyczne, choć krótkowzroczne – na pierwszym miejscu stawiające interesy najsilniejszych graczy, którzy już zdobyli dominującą pozycję ekonomiczną i mogą okazać się lojalnym sojusznikiem w poważnych, międzynarodowych rozgrywkach. Trudno odmówić politycznej logiki każdemu z nich, natomiast tylko pierwsze broni się na gruncie reprezentatywnego modelu demokracji, gdzie powinna decydować nie przewaga ekonomiczna, ale większość.
W kolejnej batalii, jaka rozegrała się wokół rewizji Międzynarodowych Regulacji Telekomunikacyjnych i roli Międzynarodowego Związku Telekomunikacyjnego w zarządzaniu Internetem, podobny konflikt nie zdążył się nawet zawiązać. Minister Administracji i Cyfryzacji – wiedziony słuszną intuicją, że każdy fałszywy ruch może obudzić uśpione emocje z walki o ACTA – wyszedł przed szereg i kierunki nowej polityki skonsultował z obywatelami zanim klamka zapadła. Dzięki temu z negocjacji w Dubaju wracał z laurem obrońcy wolnego, demokratycznego Internetu, a media wystawiły mu laurkę ministra słuchającego głosu społeczeństwa. Nawet, jeśli wątek zarządzania Internetem jest o wiele bardziej złożony, a głos społeczeństwa niekoniecznie o tej złożoności poinformowany, to dobre otwarcie. Jeśli ministerstwo swoją prospołeczną orientację utrzyma przez kolejny rok, czeka nas kilka ekscytujących rozgrywek na poziomie międzynarodowym.
Takiej perspektywy niestety nie otwiera resort spraw wewnętrznych, który swoich politycznych zamiarów społeczeństwu z zasady nie ujawnia. Minister Jacek Cichocki kończy rok z tymi samymi obietnicami, którymi go rozpoczął. I wciąż nic nie wskazuje na to, że za deklaracjami i niezwykle ogólnymi założeniami do nowych aktów prawnych stoją realne plany działań. Odkąd ponad dwa lata temu media, organizacje społeczne i organy publiczne rozpoczęły poważną debatę na temat uprawnień policji i służb specjalnych (nie tylko w zakresie dostępu do danych telekomunikacyjnych), na poziomie ministerstwa nie wydarzyło się nic, co by potwierdzało wolę przeprowadzenia reformy. Reformy, której domagają się już nie tylko obrońcy praw człowieka, ale i sami przedstawiciele służb, bo pewność co do prawa jest potrzebna wszystkim.
Krok do przodu, krok do tyłu. Czy to już impas czy dopiero remis?