„NN” to pięciu bohaterów o różnym statusie społecznym. Każdego Franczak obdarza własnym, wyrazistym językiem, i robi to całkiem sprawnie. Tylko po co?
Stworzenie narratora, który używa formy „poszłem”, nie jest łatwe. Stylizacja na mowę nienormatywną wymaga językowego i społecznego wyczucia. Stereotypu uniknąć raczej się nie da, ale wypada zadbać o to, by był nieszkodliwy, albo spróbować nim zagrać. Trzeba umiejętnie przepłynąć między Scyllą wyniosłości a Charybdą iluzji realizmu. No i przede wszystkim wiedzieć, po co się to robi – czemu służy portret postaci, której kompetencje językowe są niższe od kompetencji autora i której punkt widzenia jest autorowi obcy.
Po Wojnie polsko-ruskiej jest to zadanie jeszcze trudniejsze. Masłowska stworzyła bowiem język, będący wspólnym językiem autorki – młodej, inteligentnej kobiety – i językiem agresywnego, prymitywnego mizogina. Jeśli oczywiście można powiedzieć, że ten język jest czyjś. W każdym razie Silny osiągnął poetyckie wyżyny bluzgu i nadświadomą fazę własnej głupoty; Masłowska wyczarowała rewelacyjną literaturę ślepego, ale politycznego gniewu.
NN Jerzego Franczaka składa się z pięciu opowiadań pięciu narratorów o różnym statusie społecznym. Każdy wypowiada się w wyrazistym, lekko parodystycznym języku, który go charakteryzuje. Każdy podtrzymuje jakiś obraz siebie. Styka ich ze sobą przypadek – bezdomny zostaje potrącony przez samochód i leży na ulicy. Nad nim spotykają się: Arti, sprzedawca sprzętu dentystycznego, Mariola, kasjerka w Biedronce, Reszka, wieczny student i krytyk wolnego rynku. Po tej trójce głos ma emerytowany tramwajarz antysemita, a na koniec wykładowca akademicki Franek Jerzak. Przekręcone nazwisko i kilka innych szczegółów czyni zeń autorskie alter ego.
Bohaterów nic nie łączy. Krzysztof Uniłowski pisze na okładce, że spotykają się i mijają, skazani na stereotyp i banał. Jednak Franczak umieścił w ich monologach te same tematy i słowa-klucze, skłaniając czytelnika do śledzenia podobieństw i różnic.
Akwizytor Arti właśnie obejrzał z kumplami mecz. Żadni z nich dresiarze – jest wśród nich neurobiolog i informatyk – a jednak po kibolsku pokrzykiwali o pedałach i żydach. Uniesienie i alkohol oddały Artiego we władzę językowych automatyzmów. Jego myśli są frustracyjne i kompensacyjne, bo spodziewa się fochów czekającej w domu Oli: „Kumple to kumple, mecz to sprawa święta, jak tego nie chce zrozumieć, to niech wypierdala z mojego życia!”.
Arti szczyci się sukcesami w pracy, ale niezbyt ją lubi. Marzył o własnym sklepie muzycznym. Mimo wszystko wierzy, „że jest Ktoś, kto nad nami czuwa, jest jakiś ogólny biznesplan”. Wiara w Boga daje mu wyższą pozycję na forum internetowym. Patrzy na Mariolę, sterroryzowaną przez męża, i bardzo nie chce być ofiarą. Pospiesznie wyobraża sobie, że jest kowalem własnego losu. Wszystkie ścieżki myślowe Artiego wiodą jednak do Oli, dlatego jego deklaracja władzy sprowadza się do fantazji o zerwaniu z dziewczyną: „Nigdy więcej, nevermore, za chuja pana!”. Wysiłek metafizyczny sprzedawcy wierteł kończy się (wyimaginowanym) triumfem nad kobietą.
Kasjerka Mariola biernie trwa przy mężu, który pije i bije. Upokorzenie i ból po stracie dziecka wypowiada w języku bardzo naiwnym, również pełnym automatyzmów, tyle że innych: „I taka to sprawiedliwość, że człowiek biedny bo głupi, a dlaczego głupi? Bo biedny”. Mariola też zapewnia sobie symboliczną kompensację – prowadzi blog, na którym zmyśla, że ma dziecko i jest szczęśliwa, kochana przez męża, bogata. Z pisania infantylnych postów czerpie satysfakcję zbliżoną do tej, jakiej dostarczyłoby jej spełnienie marzeń.
Ona też myśli o Bogu, losie, swoich możliwościach. W jej przypadku metafizyka kończy się na poczuciu bezsilności ujętym w potoczne powiedzenie: „A prosty człowiek co może, schylić głowę i dźwigać krzyż i dziękować Bogu że i tak jest dobrze”. Jednak sponiewierana kasjerka (tak jak przebojowy akwizytor) potrzebuje wiary w prawo, władzę i wyższą sprawiedliwość. Kiedy wyznaje tę wiarę, przez chwilę mówi nieswoim, znacznie mocniejszym językiem.
Arti jest bliski zrozumienia słowa system, Marioli nigdy by ono nie przyszło do głowy, Reszka go nadużywa. Antyklerykał, krytyk neoliberalizmu i konsumpcjonizmu, nerwowo podkreśla swój nonkonformizm. To knajpiany rewolucjonista utrzymywany przez rodziców (typ, do którego Franczak z jakichś powodów powraca). Reszka liczy na wielką falę zmian wzbudzoną przez bunt meksykańskich chłopów. Świadomy mechanizmów współczesnego świata, nieczytelnych dla dwojga poprzedników, i tak pozostaje zatrzaśnięty w klatce stylu. O swojej dziewczynie myśli tak samo („za chuja pana!”) jak Arti, którego uznałby zapewne za tępego wyrobnika systemu. Do Marioli upodabnia go poczucie absolutnej bezsilności, wywołane jednak nie własnym położeniem, a przerażającym wspomnieniem śpiącego na ławce żebraka.
Następnie mamy paranoicznego antysemitę, który wszędzie widzi zakamuflowanych Żydów. Przypadkowego gościa kwalifikuje jednoznacznie: „Wlazł do łazienki ale oczywiście nie mył się, bo po co dziś nie szabas, coś tam mruczał mamrotał, pewnie jakieś modlitwy albo urok próbował rzucić”. On też wierzy w prawo i też się boi (podstępnego wroga, który zakradł mu się do mieszkania), więc wzywa policję, żeby aresztowała domniemanego spiskowca.
Wyliczanie podobieństw i różnic można by kontynuować.
Franczak najwyraźniej przygotował dla nas łamigłówkę, ale jej rozwiązanie nie owocuje zbyt wieloma wnioskami. Chodzi raczej o zadumę nad mało znaczącymi koincydencjami i ich ironiczną wymową.
Trudno się pozbyć wrażenia, że mamy do czynienia z ćwiczeniami stylistycznymi. Widzimy, jak autor dodaje kolejne ingrediencje – najpierw kibolskie rymowanki, zapożyczenia z języka reklamy i angielskie wtręty, potem garść błędów ortograficznych i zdrobnień czy obelg. Rozumiemy, że specjalnie eksponuje ograniczone punkty widzenia bohaterów, ale każdego obdarza pewną nadwyżką pragnienia, tak by nie dało się ich zredukować do statusu i roli. Franczak robi to całkiem sprawnie i bez naiwnego realizmu. Tylko po co?
Czyżby chciał ustawić swoje alter ego w szeregu bohaterów egzystencjalnie i językowo ograniczonych i pragnących zasadniczej zmiany? Jedyny kontakt Franka Jerzaka ze śmiercią bezdomnego to notatka w internetowym serwisie informacyjnym. Język tego bohatera, akademickiego kulturoznawcy, jest oczywiście najpoprawniejszy, najbogatszy, najprecyzyjniejszy i najdowcipniejszy. Przede wszystkim jednak świadomy i innowacyjny, w odróżnieniu od bezrefleksyjnych i konwencjonalnych języków sfrustrowanego akwizytora, bitej żony, kawiarnianego lewicowca i obsesyjnego antysemity. A jednak, mimo językowej biegłości, Jerzak jest skrępowany i bezradny.
W jego głowie trwa obezwładniające „dekodowanie w trybie krytycznym”. Niedzielny obiad to rytuał cyklicznego odnowienia relacji z matką. Wstyd wywołany brakiem erekcji wynika z transkulturowego fetysza męskiej potencji. Urlop nad morzem wywołuje reminiscencje z Baudrillarda („A jeśli Dziwnówek istnieje tylko po to, aby ukryć, że cały świat jest Dziwnówkiem?”). Itd. itp. Bohater jest znękany konwencjonalnością życia społecznego, której nie może przestać analizować, a jednocześnie chcąc nie chcąc ją naśladuje. Analityczny dystans w parze z nieodpartą presją konwencji to dla Franczaka źródło ponurego komizmu, zwłaszcza jeśli chodzi o życie intymne bohatera.
Jego specyficzna historia miłosna zaczyna się od przypadkowego sam na sam, kiedy kontekst (nie osoba) wytwarza napięcie seksualne. Zainicjowany w ten sposób związek jest właściwie wiązką kulturowych wątpliwości. Płacąc za oboje, Jerzak zastanawia się na przykład „czy nie jest to gest przemocy utwierdzający męską dominację” (na pewno są tacy, którzy podzielają ten rodzaj poczucia humoru). Nadmiar komunikacji, wielość pod- i nadtekstów zamazuje uczucia. Zdecydowaną miłość bohater odczuwa dopiero przy braku komunikacji, kiedy Nina zamyka się w sobie i staje się zjawiskowa niczym kosmitka. Cóż, kiedy jego usta wyznające miłość paraliżuje „świadomość romansowej sztancy”. Jerzak jako narrator wycofuje się i chowa za rozbitymi na wersy banalnymi urlopowymi dialogami.
Ten melancholijny finał nadaje ton całości. Podkreśla dystans wobec społecznych zobowiązań literatury i potwierdza, że Franczak nie chce dać niczego w zamian, a tylko wykonać ładny gest zrównania w prawach swojego alter ego i pozostałych bohaterów. Jednak lekki, wartki monolog Jerzaka wyróżnia się na tle żmudnie wypracowanych monologów innych narratorów. Nie ma tu literackiej symetrii, tak jak nie ma symetrii społecznej. W tej sytuacji ładny gest niewiele znaczy.
Jerzy Franczak, „NN”, Korporacja Ha!art, 2012