Czyli o czym jeszcze zadecydowali Amerykanie w dniu wyborów prezydenckich. Korespondencja Jana Smoleńskiego z USA.
Za każdym razem, gdy któryś stan stawał się niebieski, w barze, w którym siedzieliśmy, rozlegały się nieśmiałe oklaski. Gdy jednak CNN ogłosił, że (najpewniej) zwycięzcą wyborów jest Obama, cały lokal zaczął krzyczeć z radości. Ludzie wybiegali na ulice i przybijali sobie piątki. Ktoś złośliwie zauważył, że jeszcze tylko trzeba poczekać na Fox News, „bo to najwięksi rasiści”.
Obama wygrał pomimo nie najlepszej sytuacji gospodarczej, rozczarowania, jakie przyniosła jego polityka (zwłaszcza reforma ochrony zdrowia na pół gwizdka, ugodowość wobec republikanów czy wciąż funkcjonujące Guantanamo) oraz usilnych starań prawicy, by pozbawić mniejszości etniczne prawa do głosowania. Jakkolwiek jego zwycięstwo jest ważne – nieco odklejone od rzeczywistości pomysły gospodarcze Romneya i Rayna raczej by Ameryce nie pomogły, podobnie jak zniesienie Obmacare nie pomogłoby chorym – to we wtorek w USA głosowano w innych istotnych sprawach.
Po pierwsze, były to również wybory do Senatu, nad którym demokraci utrzymali kontrolę. Przegrała skrajna prawica, jak na przykład Todd Akin, który twierdził, że po „prawdziwym” gwałcie kobieta nie zachodzi w ciążę, ponieważ jej ciało ma naturalny mechanizm obronny. Do Senatu dostała się natomiast Elizabeth Warren, zdecydowanie lewicowa profesorka prawa z Harvardu, która pokonała urzędującego republikanina Scotta Browna. Być może to ona będzie motorem progresywnych zmian w Ameryce.
Po drugie, przy okazji wyborów w czterech stanach odbyły się referenda w sprawie małżeństw jednopłciowych, z czego tylko w jednym – Minnesocie – zwolennicy zmian przegrali. Obecnie dziewięć stanów (w tym District Columbia) uznaje małżeństwa jednopłciowe za legalne i równe małżeństwom heteroseksualnym. Dwanaście innych już wcześniej zalegalizowało jakąś formę tzw. związków partnerskich. I to wbrew przegłosowanemu w 1996 roku federalnemu prawu o wdzięcznej nazwie Defense of Marriage Act, zgodnie z którym związki jednopłciowe nie mają żadnej wagi prawnej. Obecnie toczy się co najmniej siedemnaście spraw w sądach federalnych przeciwko temu prawu.
Po trzecie, w trzech stanach odbyły się referenda w sprawie legalizacji marihuany. Waszyngton i Colorado zagłosowały na „tak”. Można kpić, że college’e w tych dwóch stanach przeżyją prawdziwe oblężenie rozkochanych w używkach studentów, jednak problem, jaki spowodowała legalizacja marihuany w niektórych stanach (podobnie jak małżeństw jednopłciowych), jest poważny.
Jest to bowiem konflikt między prawem stanowym i federalnym.
Gdy sprawy dotyczące marihuany i małżeństw homoseksualnych trafią do Sądu Najwyższego (amerykański odpowiednik Trybunału Konstytucyjnego), sędziowie będą musieli zdecydować, które prawo jest ważniejsze – stanowe czy federalne – a na pewno takie będą implikacje werdyktów.
Od sędziów Sądu Najwyższego raczej trudno oczekiwać entuzjazmu w obu przypadkach, ale amerykańscy konserwatyści zazwyczaj postulują suwerenność stanów i wyższość prawa stanowego nad federalnym.
Istnieje więc możliwość, że sędziowie będą próbowali unikać stawiania sprawy w ten sposób – wprawdzie z powodu marihuany i małżeństw jednopłciowych raczej nie dojdzie do kolejnej wojny secesyjnej, ale werdykty mogłyby mieć poważne konsekwencje dla innych sfer życia (np. prawo do prywatności w USA wywodzi się z 14. poprawki do konstytucji, a konkretniej zapisu mówiącego o prawie do procesu).
W przypadku marihuany dochodzi jeszcze jeden czynnik – międzynarodowy. USA jest jednym z państw, które (w osobliwym sojuszu m.in. ze Szwecją i Rosją) stoją na straży obecnych traktatów ONZ-owskich podtrzymujących prohibicję narkotykową. Nakazują one kryminalizację handlu i posiadania narkotyków, w tym marihuany. Legalizując marihuanę, Kolorado i Waszyngton otwarcie łamią zasady, które rząd federalny wspiera i promuje na arenie międzynarodowej. Niektórzy komentatorzy twierdzą, że ten przykład zachęci inne stany oraz kraje Ameryki Łacińskiej do podobnych posunięć.
Po czwarte, Kalifornia głosowała również w sprawie zniesienia kary śmierci. Niestety, ta propozycja upadła. Udało się natomiast zmienić niesławne prawo „three strikes and you’re out”. Zgodnie z rozwiązaniami z 1994 roku każda osoba po raz trzeci uznana winną jakiekolwiek przestępstwa – nieważne, jak błahego – była automatycznie skazywana na karę dożywotniego pozbawienia wolności. Wprowadzone zmiany łagodzą to prawo: obowiązkowe dożywotnie pozbawienie wolności będzie dotyczyć tych, których trzecie przestępstwo było ciężkie lub brutalne. Będzie również możliwe zrewidowanie dożywotnich wyroków wydanych na podstawie prawa z 1994 roku.
„Three strikes and you’re out” było ukoronowaniem polityki, która doprowadziła patologicznego wręcz wzrostu liczby więźniów.
Za kratkami w Kalifornii siedzi 136 tysięcy osób – to drugi wynik w tym niechlubnym rankingu po Teksasie – z czego jedna czwarta to osoby osadzone na podstawie „three strikes”. Więzienia są tak przeludnione, że widok jadalni i sal gimnastycznych zastawionych dziesiątkami piętrowych łóżek nie należy do rzadkości. Z tego powodu Sąd Najwyższy nakazał Kaliforni zmniejszenie populacji więziennej.
I choć wprowadzone poprawki nie są doskonałe i nie zaradzą na przykład strukturalnemu rasizmowi amerykańskiego systemu karnego (nieproporcjonalnie wielu osadzonych to Afroamerykanie i Latynosi), to dzięki nim ci, którzy nie zasłużyli na dożywotnią odsiadkę, unikną tego losu, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze pomogą załatać dziurę budżetową i tak już zadłużonego stanu.
Czytaj także: Ethan Nadelmann z Drug Policy Alliance Network o legalizacji marihuany w Waszyngtonie i Kolorado