Stany Zjednoczone zbliżają się do "fiskalnej przepaści".
Kiedy już aplauz demokratów i wzajemne oskarżenia wśród republikanów zaczną cichnąć, prezydent będzie musiał podjąć kilka poważnych decyzji. Najważniejsza dotyczy gospodarki.
Jego zwycięstwo oraz zbliżająca się „fiskalna przepaść” dają mu okazję do przemodelowania debaty o gospodarce. Naszym głównym wyzwaniem – powinien powiedzieć – nie jest redukcja deficytu budżetowego, ale stworzenie więcej dobrych miejsc pracy, wzrost gospodarczy i poszerzanie dobrobytu.
Deficyt stanowi problem jedynie w relacji do całkowitej wielkości gospodarki: jeśli będzie ona rosnąć szybciej niż o obecne dwa procent w skali roku, deficyt proporcjonalnie się zmniejszy i stanie się łatwiejszy do opanowania dzięki wzrostowi przychodów podatkowych. Jeśli jednak wzrost zwolni – a tak się stanie, jeśli podniesione zostaną podatki dla klasy średniej, a wydatki rządowe zostaną zredukowane przy wciąż wysokim bezrobociu – deficyt stanie się proporcjonalnie większy. Na tym polega pułapka cięć, w którą wpadła Europa. Nie chcielibyśmy tam trafić.
I właśnie dlatego styczniowa fiskalna przepaść – 600 milionów dolarów automatycznych cięć wydatków oraz podwyżek podatków – jest tak niebezpieczna. Za dużo redukcji deficytu, za wcześnie. Podwyżki podatków klasy średniej ograniczyłyby jej wydatki właśnie wtedy, kiedy gospodarka najbardziej potrzebuje ich zwiększenia; cięcia wydatków rządowych jeszcze pogorszyłyby sytuację.
Jeśli wpadniemy w fiskalną przepaść, wejdziemy w kolejną recesję. I to nie tylko moja opinia, podobnie sądzi Biuro Budżetowe Kongresu i większość prywatnych analityków ekonomicznych. Sposobem na zapewnienie trwałego wzrostu jest utrzymanie prezydenckich obniżek podatku od płac i objęcie Bushowskimi obniżkami podatków ludzi o dochodach poniżej 250 tysięcy dolarów, a także utrzymanie wydatków rządowych.
Metodą na zwiększenie wzrostu jest trwałe zwolnienie z podatku od płac pierwszych 20 tysięcy dolarów dochodu i wyrównanie utraconych przychodów do budżetu przez podwyżkę progu dochodu, do którego podlega on opodatkowaniu (obecnie wynosi 110 tysięcy dolarów). A także zwiększenie wydatków rządowych, zwłaszcza na kluczowe inwestycje publiczne w edukację, szkolenia zawodowe i infrastrukturę.
Jakiekolwiek „wielkie porozumienie” na temat redukcji deficytu powinno zakładać pewien określony moment jej rozpoczęcia – a ten moment powinien nastąpić wtedy, gdy będzie można uznać, że gospodarka wyszła na prostą.
Ja ustaliłbym go na poziomie 6 procent bezrobocia i 3 procent wzrostu gospodarczego przez dwa kolejne kwartały, ale też zadbałbym o wpisanie tego do odpowiedniej ustawy.
Prezydent musi wytłumaczyć opinii publicznej, że jedyną droga do poprawy stanu gospodarki jest większa i bardziej prężna klasa średnia. Jeśli wciąż będziemy zmierzać w stronę coraz większych nierówności i coraz większej koncentracji dochodów i majątku na samym szczycie, ogromna klasa średnia – jak również wszyscy ci, którzy do niej aspirują – nie będzie miała wystarczającej siły nabywczej dla zapewnienia wzrostu i stworzenia więcej miejsc pracy.
I właśnie dlatego podatki powinny zostać podwyższone dla najbogatszych, a zabiegi na rzecz redukcji deficytu rozciągnięte w czasie; subsydia do płac dla mało zarabiających (Earned Income Tax Credit) należy upowszechnić i powiększyć, a także dokonać inwestycji w edukację.
Zwycięstwo prezydenta nie daje mu wyraźnego mandatu do przeprowadzenia tego wszystkiego – przewaga była zbyt mała, poza tym Barack Obama nie powiedział amerykańskim wyborcom wprost, że jego priorytetem będzie tworzenie miejsc pracy i powiększanie klasy średniej zamiast redukowania deficytu. To zwycięstwo zwraca jednak ku niemu uwagę całego narodu i daje mu autorytet wynikający z ponownego wyboru. Stwarza tym samym szansę na zmianę debaty o gospodarce. Musi to zrobić naprawdę szybko.
Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org
Tłum. Michał Sutowski
*Robert B. Reich – jest jednym z wiodących amerykańskich ekspertów do spraw ekonomii i zatrudnienia. Profesor na wydziale polityki społecznej Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Przez trzykadencje pracował w administracji państwowej, m.in. jako Sekretarz Pracy w gabinecie prezydenta Billa Clintona. Magazyn „Time” wybrał go dodziesiątki najbardziej efektywnych sekretarzy minionego stulecia. Opublikował 13 książek. Jest jednym z najaktywniejszych komentatorów życia publicznego w USA.