King Kong zrobił na mnie niesłychane wrażenie. Nie wiem, dlaczego ten film tak strasznie zadziałał na moją wyobraźnię.
Kazimiera Szczuka: Lubiła pani jeść?
Prof. Maria Janion: Nie wiem.
Nie było na wsi wiejskich przysmaków? Mleka, serów, kurcząt i sałaty?
Zupełnie takich rzeczy nie pamiętam.
Miłosz pamiętał, a pani nic.
No właśnie. Jakoś jestem od tego odcięta. Wiem, że dół tego domu był wynajmowany rodzinie żydowskiej, która miała tam niedaleko sklepik. Bardzo, bardzo lubiłam tam chodzić, to prawda. Mieli ciekawe rzeczy, między innym bułeczki, owszem, tak. Zapewne było mi dużo lepiej w Mońkach niż w Siedlcach, bo jednak traktowano mnie inaczej. Dom babci to był ten mój pierwszy, prawdziwy i oczywiście całkowicie utracony dom, ten w którym się urodziłam. Teraz jest chyba zupełnie opuszczony, bardzo zniszczony, istnieje w stanie szczątkowym. Nie wiem, do kogo należy. Po wojnie były jakieś rozmowy mamy z wujem i z tego wynikało, że już ona nie miała do tego domu żadnych praw. Wuj tam mieszkał. Nie interesowaliśmy się tym, ani Mirek, ani ja.
Na wakacjach też pochłaniała pani książki?
Chyba jednak mniej. Zajmowałam się chodzeniem do koni topolową drogą, zabawami z dziećmi wiejskimi. Był tam parobek, który mnie wyraźnie wyróżniał i kiedyś w sposób nieco podejrzany mnie uścisnął, niby z przyjaźni, ale chyba był nieco pedofilem.
A Wilno? Tam stała się Pani dobrym dzieckiem?
Wydawało mi się, że jestem grzeczna, bo bardzo mi zależało na mamie, ale ciągle miałam słabe stopnie. Nie mogłam się niczego nauczyć. Ale jestem już z mamą i to jest najważniejsze. Mieliśmy mieszkanie na ulicy Krakowskiej, już poza centrum Wilna, za Zielonym Mostem. Domek był w ogródku, rosły tam nasturcje. Bardzo mi się te nasturcje podobały.[…]
Poza tym zajmowałam się czytaniem, byłam nazywana pożeraczką książek. Czytałam w domu, czasami w ogródku. W pokoju siedziałam przy łóżku i czytałam. No i ciągle się źle uczyłam, zostałam nawet na drugi rok w szóstej klasie.
Dziwne…
Po prostu nie łączyłam swoich pasji ze szkołą. Lekcje szkolne w ogóle nie zapadły mi w pamięć. Za to doskonale pamiętam, jak w kinie na ulicy Zamkowej obejrzałam film King Kong. Zrobił na mnie niesłychane wrażenie i właściwie mam poczucie, że pierwsze moje jakieś poruszenie erotyczne popłynęło właśnie z inspiracji tego filmu. Nie rozumiem tego, nie wiem dlaczego ten film tak strasznie zadziałał na moją wyobraźnię. To była oczywiście pierwsza, przedwojenna, czarno-biała wersja King Konga. Przed kinem zgromadził się ogromny tłum, wszyscy chcieli ujrzeć gigantyczną małpę. Ja też. I jakoś udało mi się wedrzeć do sali. Pamiętam niesłychany entuzjazm tłumu. I to moje dziwne, jak powiedziałam, poruszenie, właściwie pierwsze poruszenie tego rodzaju. Niesłychane wrażenie robiło na mnie to, że King Kong w tej swojej monstrualnej łapie trzyma tę bardzo kruchą, małą blondynkę. Stale ten obraz do mnie powracał, nie mogłam tego zapomnieć.
Dużo kobiet podnieca się King Kongiem. Ja też, tylko oglądałam inną wersję, tę z Jessicą Lange. A Kasia Bratkowska podobnie przeżyła film Goryle we mgle.
O co w tym chodzi? Dlaczego małpa? Nie umiem tego rozebrać po freudowsku. Jest wielka czułość w King Kongu, więc może tu idzie o rozrzewnienie, że takie potworne, wielkie zwierzę tak się rozczula i tak się zakochuje. On przecież jej nie uszkodził, trzymał ją tak zręcznie w tej łapie… No więc pamiętam tłum pod kinem, przepychanie i konieczność, absolutną konieczność obejrzenia filmu, o którym wszyscy mówili. King Kong robił przed wojną wielkie wrażenie na ludności. To był jeden z filmów dawnej kultury masowej, bardzo wzięty.
Mama wiedziała coś o tych pani przeżyciach?
Chyba zachowałam je dla siebie. Mama w Wilnie pracowała bardzo ciężko, bardzo mało zarabiała. Naprawdę żyliśmy na granicy ubóstwa, niesłychane odbywały się ciągle kombinacje, żeby się jakoś utrzymać na powierzchni. Wynajmowanie mieszkań na przykład. Przez pewien czas wszyscy razem mieszkaliśmy w jednym pokoju, przy rodzinie, jak to się wtedy mówiło. Mama ciągle obmyślała, jak razem robić obiady, żeby niczego nie marnować. Problemy były takie na przykład, że chleb się kupowało rano i musiał starczyć na cały dzień, a nie tak, że się cały ten chleb zje rano i potem już go nie ma. Tak że cecha mojej mamy dosyć niesamowita, bardzo wyrazista, to właśnie dzielność życiowa, niezłomność. Trochę chodziliśmy głodni, jak mi się zdaje, ale trochę tylko. […]
Leży koło pani aż pięć zeszytów. Dwa z wierszami, dzienniczek szkolnych psot i miłości. A co jest w tych dwóch pozostałych?
A, to są dzienniki lektur. Bardzo zadziwiająca rozbieżność rysuje się między zapiskami z dzienniczka a niezwykle poważnymi książkami, które wówczas pochłaniałam. Geneza tego książkożerstwa wiąże się z faktem, że z tytułu wojennej likwidacji Związku Spółdzielni Mleczarskich i Jajczarskich – tak się to chyba nazywało – przyznano pracownikom udziały w słynnej wypożyczalni książek na ulicy Tatarskiej. A w spółdzielni pracowała moja mama. Uzyskała stałą kartę biblioteczną, którą ja oczywiście bezwzględnie zagarnęłam. Wypożyczalnia była obficie zaopatrzona w książki wydane w Dwudziestoleciu. Można było wymienić cztery dziennie, z czego niekiedy korzystałam.
Z czasem całkowicie zarzuciłam pisanie dzienniczka na rzecz prowadzenia dziennika lektur. Można z niego wywnioskować, że czytałam niemal wszystko, jak leci.
Ale starałam się notować wyznania samych autorów, jeśli na nie trafiłam, i własne refleksje. Co tu jest, a właściwie czego tu nie ma! Na przykład Filozofia sztuki Hipolita Taine’a obok O żołnierzu polskim Kazimierza Przerwy-Tetmajera albo De profundis Oscara Wilde’a obok Zygmunta Szweykowskiego Dramatu Dygasińskiego. Albo powieści Kadena-Bandrowskiego i książki Tadeusza Boya Żeleńskiego obok Korsarza Josepha Conrada. Jest Proust, Mauriac, Chesterton, Golsworthy, Gojawiczyńska, Naglerowa. Bez końca mogłabym tak wymieniać. Brakowało mi wyraźnie przewodnika, chociaż w jakimś momencie wyznaję, że „Boy jest dla mnie pewnego rodzaju bóstwem” i że „stanęłabym po jego stronie w sporze z brązownikami”. Potwierdziło się to w mojej dalszej drodze życiowej.
Czym Pani tłumaczy tę ilość lektur? Czy to jakaś bulimia książkowa?
To moje czytania miało wyraźnie charakter transu narkotycznego, co może pomagało mi przetrwać okupację, prowadzić jakieś fantazmatyczne, równoległe życie. W dzienniczku znajduję zapisy lęków, na przykład z powodu wywózki ludności polskiej w czasie okupacji sowieckiej, 14 i 15 czerwca 1941 roku: „dziś bolszewicy wywieźli moc Polaków… wywożą masami, bez końca”. Czy później prześladowania Żydów przez Litwinów, a zwłaszcza Niemców. Na przykład pod datą 20 lipca 1941 jest tak informacja: „Dziś w bóżnicy popalili ich wszystkie książki i kazali chodzić nago wokół ognia. To jest wprost barbarzyństwo”. Pamiętam, a mieszkaliśmy już wówczas na Końskiej koło getta, jak przed pognaniem na śmierć na Ponary przyszła do mamy – pod strażą uzbrojonego w karabin policjanta żydowskiego – znajoma młoda Żydówka. Na mój widok, pogrążonej w lekturze, krzyknęła:
„Ja bym też tak chciała czytać książki, uczyć się!”.
To mi uświadomiło straszną przepaść losu i do dziś nie mogę tego zapomnieć. Do dziś odczuwam wstyd niezawiniony z powodu mojego położenia.
W dawnej rozmowie z Katarzyną Bielas opowiedziała pani, jak była świadkiem wyprowadzania wileńskich Żydów na Ponary. Sama to wielokrotnie cytowałam, bo to wstrząsający obraz. Żydzi gnani na pole śmierci, kilkunastoletnia Maria Janion stoi, patrzy i poprzysięga sobie, że ich pomści. Emblemat etycznej powinności świadka. Kiedy to było dokładnie?
Właśnie nie wiem, w 42 albo 43 roku. Sprawdzałam to teraz w książce poświęconej Ponarom. Ludzi wyprowadzano kilka razy. W dzień biały gnano ich z getta. Duży tłum szedł obładowany różnymi rzeczami. Kobiety, dzieci, wszyscy Żydzi mieli jakieś tobołki, wierzyli, że to będzie tylko przesiedlenie. Potem się dowiedziałam prawdy, chociaż już od początku ludzie szeptali że to niedobrze, niedobrze, że tak Żydów pędzą, że to wygląda na coś dużo gorszego niż przesiedlenie. Szybko dotarły do miasta wiadomości o tym, co się stało.
Droga od getta na Ponary to było pewnie kilkanaście kilometrów. Ludzie szli pieszo, żołnierze niemieccy obok z karabinami, psów nie widziałam. Pędzili ich, jak wojsko pędzi ludność cywilną. Całe życie mam ten obraz przed oczami. I opowieści o tym, jak na Ponarach zalewali zwłoki wapnem. Zazwyczaj jest taka opowieść, ale na pewno tak było, że ktoś przeżył pod stosem trupów, zaczyna się czołgać, jakoś się wydobywa, dolatuje do miasta i opowiada, co się stało. Taka opowieść krążyła po Wilnie. Jeden człowiek, w tej opowieści, wyrwał się z grobu przysypanego wapnem, przybiegł i opowiedział. O miejscu zagłady.
Z Wilna już nie trzeba było Żydów wywozić, zabito wszystkich.
Zwłok nie palono, po prostu je zakopano. Byli tam zabici też Polacy, tez jacyś Litwini. Ale w mordowaniu brali udział szaulisi, strzelcy litewscy, specjalne oddziały szkolone do eksterminacji. Kilkadziesiąt tysięcy osób, populacja wileńskich Żydów, tam została unicestwiona. To była ręczna robota, aby tak rzec. Rozstrzeliwanie. Ale jacyś ocaleli. Niektórzy się ukrywali. W naszym domu wojnę przeżyła Żydówka, bardzo dobra znajoma mamy. Ukrywał ją mąż, Polak. Mieszkali w jednym z pokojów, razem z synem. Wiedziałam, że są z nami, oczywiście. Często tam zaglądałam. Była w stanie skrajnego przerażenia, jej siostry zginęły na Ponarach. Gestapo jakoś po nią nie przyszło. Ale innych ukrywających się Żydów nie widziałam.
Po mordzie na Ponarach zapadła cisza?
Raczej potworny strach. Getto opustoszało całkowicie. Było to getto bardzo ubogie, wileńscy Żydzi byli biedni. Kiedyś przeszłam tamtędy już po ich zniknięciu. Było strasznie. Pustka kompletna. Domy splądrowane, pootwierane drzwi, okna, ani żywego ducha. Bałam się bardzo, ale jakoś przeszłam.
A ta przysięga pani?
No, kiedy stałam i patrzyłam na pędzony tłum, rzeczywiście obiecałam sobie coś uczynić. Nie widziałam oczywiście, co. Ale ta przysięga zemsty odbywała się u mnie pod wezwaniem słów Hannibala, pamiętam to do dzisiaj. Ius iurandum patri datum, usque ad hanc diem ita servavi. Czyli: złożoną ojcu przysięgę do tego dnia dotrzymałem. Odpowiadałam sobie na to wszystko tym, co czerpałam z książek. I czego się nauczyłam się na lekcjach łaciny.
Płakała pani?
Nie pamiętam. Później może płakałam. Nie wiem.
A jak pani dotrzymała tej przysięgi?
Na różne sposoby. Wkrótce po wojnie związałam się przyjaźnią z ocaleńcami z Zagłady. Alina Brodzka, Aniela Kott, tak zwany Kot Anioł, siostra Jana Kotta. No i Samuel Sandler. Przepadałyśmy za nim z moją przyjaciółką, Maryną Żmigrodzką. Był bardzo zaangażowanym komunistą, potem wyjechał do Izraela, w końcu do Stanów. W marcu 68 roku zwolniono mnie z pracy na Uniwersytecie Gdańskim. Wtedy nazywano nas, panią Marynę i mnie, „Żydówkami duchowymi”. Uczyłam studentów, że antysemityzm jest hańbą dla człowieka. Ale tak naprawdę poczułam, że zrobiłam, co do mnie należało, dopiero niedawno, na starość. Najpierw, kiedy obszernie napisałam o tematach żydowskich w twórczości i biografii Mickiewicza, w książce Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi”. Potem [….] powstała książka Bohater, spisek, śmierć. Wykłady żydowskie. Tam zawarłam wszystko, co miałam w tej sprawie do powiedzenia.
Fragment wywiadu-rzeki Kazimiery Szczuki z Marią Janion, który ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej