Czytanie Pięćdziesięciu twarzy Greya to męka, ale jest w tej książce małe ziarenko transgresji, które warto zauważyć. Recenzja Hanny Gill-Piątek.
Żeby od początku było jasne: tej książki literacko obronić się nie da. Ani w warstwie opowiedzianej historii, ani stylu, ani wreszcie fatalnego języka. Pięćdziesiąt twarzy Greya to rzępolący harlequin, którego czytanie trwale uszkadza system nerwowy. Ona, Anastasia Steele, niezamożna dwudziestodwulatka, która właśnie kończy studia, poznaje Jego, o sześć lat starszego przystojniaka, nadzianego do granic możliwości. Przeżywają rozterki, pan gra smętnie na fortepianie, wozi ją furą oraz karmi drogimi daniami, po czym kilka razy się bzykają i rozstają na końcu, żeby było o czym napisać drugi tom. Po drodze, żeby dociągnąć do amerykańskiego standardu „600 stron i trochę”, jadą z wizytą do rodziców i latają szybowcem. I koniec.
Jedyne, co tę książkę różni od tysięcy podobnych, są trzy fragmenty, które, mocno naciągając, można określić jako sceny seksu BDSM. We wszystkich innych innych opisach łóżkowych nie mamy w sumie nic, co wykracza poza eksperymenty zwykłej polskiej pary dinksów w sobotni wieczór. Nie będę się znęcać dalej, choć orgazm panny Steele chwilę po defloracji czy nieustająca erekcja na zawołanie u bohatera predestynuje to dzieło do postawienia na półce z napisem „lubrykanty rozweselające”.
E. L. James, autorka Pięćdziesięciu twarzy…, z cichej fanki dopisującej własne epizody do Zmierzchu stała się nagle najlepiej zarabiającą pisarką świata. Sporo recenzentów zwraca uwagę, że z tego powodu należy tę pozycję czytać bardziej jako rozbudowany fanfik (fan fiction) niż pełnoprawne dzieło literackie, a dla takiej formy stosuje się pewną taryfę ulgową. Jednak moim zdaniem, jeśli coś wydaje się na papierze i w okładkach oraz promuje jako książkę, to nie ma zmiłuj. Pewne standardy powinny zostać spełnione. A nie są. Świat przedstawiony jest schematyczny i płaski jak talerz. Także w warstwie społecznej.
Bohater, Mr. Grey, jest spełnieniem snu o oświeconej dyktaturze „jednego procentu”, któremu pozostałe 99 może z ufnością powierzyć swoje życie i nie męczyć się okupowaniem Wall Street. W tej wizji należy dać spokój bogaczom, by mogli realizować swoje fanaberie i żyć w luksusie, a w zamian zaopiekują się światem, wyślą łaskawie pomoc do Darfuru i zainwestują w lokalne PKB, zatrudniając ponętne i karne blondynki.
Grey na wszystkie wątpliwości dotyczące jego ekstrawagancji odpowiada niezmiennym „ponieważ mogę”. W tym sensie to nowy Patrick Bateman, tyle że bardzo wyliniały. O ile bohater American Psycho z pełną swobodą korzysta ze statusu nadczłowieka, urządzając sobie nieustającą imprezę urozmaicaną seksem i morderstwami, o tyle jego nieudolny następca ogranicza swoje szaleństwa do materialnej konsumpcji, obojętnie, czy chodzi o prywatny samolot, czy o profesjonalny sprzęt do biczowania panienek. Poza tym jest wielce konserwatywnym dobrodziejem o nieco twardym charakterze. I na tym właściwie można by zakończyć łatwy rozbiór powieścidła E. L. James, gdyby nie jeden szczegół, który wydaje się warty zauważenia.
W historycznych poprzedniczkach bestsellera, do których odwołują się recenzenci, jak Justyna Sade’a czy Historia O Pauline Réage (Anne Desclos), kobiety-bohaterki są narzędziem użytym do wypowiedzenia sadomasochistycznych fantazji, a ich rola sprowadza się do biernych obiektów pozbawionych szerszego życiowego czy emocjonalnego kontekstu. W tym sensie są one narratorkami męskich snów o dominacji. Natomiast Pięćdziesiąt twarzy Greya jest pisane ze stuprocentowo kobiecej perspektywy.
Punkt ciężkości zostaje tu przeniesiony na uczucia bohaterki. Jak w rozwijającym się od kilku lat kobiecym porno, akcja jest wyraźnie nakierowana na żeński sposób poszukiwania i doznawania satysfakcji. Jest to przyjemność zakazana i tym przez to mocniejsza, ale odbywająca się zawsze w bezpiecznych, ustalonych wcześniej ramach. Grey do znudzenia wręcz powtarza, że wszystko, co robi, ma służyć przyjemności partnerki; kochankowie negocjują liczne umowy (zawarte na piśmie), zostają ustalone specjalne kody, na wypadek gdyby ból był nie do zniesienia. Anastasia wkracza więc w ten świat z pełnym komfortem. Może sobie pozwolić na wszystkie „chciałabym, ale boję się” oraz „tak naprawdę tego nie chcę, ale…”, gdyż zawsze ubezpiecza ją ktoś, kto sprawuje całkowitą kontrolę nad sytuacją i bierze za oboje odpowiedzialność.
Dlatego wszelkie zarzuty, że Pięćdziesiąt twarzy… to powrót do średniowiecza, pochwała gwałtu i dobrowolne oddawanie zdobyczy feminizmu, są źle zaadresowane. Owszem, jest to książka szkodliwa dla naszych odczuć estetycznych i co najmniej naiwna w wymiarze społecznym. Ale w tym jednym punkcie dotyczącym szczerego wyrażania kobiecych pragnień zawiera malutkie, ale cenne ziarenko transgresji. Jednak żeby je zauważyć, trzeba mieć choć trochę zrozumienia dla tak zwanych małych ludzkich przyjemności.
Ciekawe zresztą, że zarzuty wobec książki E. L. James płyną z dwóch stron. Propagowanie przemocy wobec kobiet to sztandar, pod którym występuje oburzona frakcja waniliowa, uprawiająca seks bez klapsów i roszcząca sobie prawo do definiowania normy. Z drugiej strony prawdziwi branżowcy BDSM czują się dotknięci sprowadzaniem ich działalności do poziomu szkolnych udawanek.
Podczas gdy oba urażone stronnictwa walczą o swoją jedyną słuszną prawdę, źle napisane przygody panny Steele jak na złość podbijają rynek wydawniczy. Sądząc po milionach sprzedanych egzemplarzy, być może żadna z tych prawd nie jest nikomu potrzebna. Wystarczy niezbyt udana fikcja, w której tkwi jakiś niespodziewany potencjał. W Pięćdziesięciu twarzach Greya jest nim zdobycie przez kobietę pola dotąd zarezerwowanego w tego typu literaturze raczej dla mężczyzn. Być może kiedyś powstanie w tym nurcie coś strawniejszego do czytania. Na razie wypada się cieszyć, nie marudzić, tylko korzystać z uchylonych przez E. L. James drzwi i zabrać się za pisanie.