Jelinek w zbiorze Moja sztuka protestu czasem pisze zupełnie zaprzeczające sobie rzeczy. Można powiedzieć, że to paradoks, ale to raczej dialektyka, co czyni z Jelinek naturalną marksistkę. Choć o Marksie w Mojej sztuce protestu nie ma chyba ani słowa. Książkę Elfriede Jelinek recenzuje Jaś Kapela.
„Ludzie chorują i nie można ich uleczyć, cokolwiek by robić, i tak będą chorzy” – pisze Elfriede Jelinek i bardzo – ale to bardzo – chciałbym móc zaprzeczyć. Niestety nie umiem. Najdziwniej, że autorka Wykluczonych w tekstach zgromadzonych w zbiorze Moja sztuka protestu czasem pisze zupełnie zaprzeczające sobie rzeczy, a mimo to momencie, gdy je czytam, przekonany jestem, że tak właśnie jest. Mogę zgodzić się zarówno z tym, że: „Ja sama na przykład nie mam nawet żadnego celu (…). To, co się mówi, nie może mieć żadnego skutku, z oddziaływania trzeba wręcz zrezygnować w szczególny sposób”. Bo rzeczywiście pisanie nie może zmienić świata, nie ma żadnego skutku ani sensu, ale jednocześnie wierzę też Jelinek, gdy tłumaczy: „pisząc, nakazuję innym, co mają myśleć, by nic nie było takie jak przedtem”. Bo przecież tak właśnie też jest. Tak samo wierzę to, że pisanie nie może mieć żadnego celu i trzeba zrezygnować z oddziaływania, jak i w to, że po lekturze książki nic już nie jest takie samo.
Można powiedzieć, że to paradoks, ale myślę, że raczej dialektyka, co czyni z Jelinek naturalną marksistkę. Choć o Marksie w Mojej sztuce protestu nie ma chyba ani słowa. Jednak słów jest dużo różnych i często powstają z nich bardzo ładne zdania. Jelinek to jednak przede wszystkim świetna pisarka, więc płynnie przechodzi ze stylistyki bardziej eseistycznej w stronę budowania wielowarstwowych metafor. Np. takich: „Historia biegnie, a bieg ten kończy się w pokoiku telewizyjnym, który no właśnie: jest bardzo mały. Nie trzeba było iść tak długo, by wiedzieć, jak władza sama się definiuje. Ona mówi prosto: Jestem władzą, jestem taka i taka, nie możecie tego zmienić. Nie wolno o nic pytać, bo nasz telewizor nie odpowiada”. A dalej pisze tak: „Ja też nie mogę nic zmienić w tej władzy, lecz mogę ciskać istoty niczym pioruny na scenę, z ciasnoty telewizora, lecz też z artykułów prasowych, z książek, z samej siebie”. Bardzo podoba mi się figura pisarza jako ciskającego pioruny. Bo przecież nie rażącego gromami, grom tylko hałasuje, piorun może podpalić drzewo albo całą wioskę. Jednak od ciskania piorunów bardzo szybko dochodzimy do bezradności: „Ja tylko pytam. Przecież tylko pytam. To chyba jeszcze mi wolno!”.
Pyta np. tak: „czy nędza, bieda i wyzysk mogą stać się modne jako tematy literackiej, a potem wyjść z mody”. Jednak nie stawia znaku zapytania na końcu tego zdania, więc może nie do końca pyta, ale też stwierdza. Nędza nie jest taka modna, jak kiedyś. A jeśli jest, to w taki sposób, że staje się niewidzialna. W cytowanym na początku rozdziale, w którym Jelinek opowiada, że: „Nie ma sensu czegokolwiek pisać, tak, teraz mocno w to wierzę, może uwierzyłabym w to też, tylko trochę później, gdyby mi tak często nie mówiono, że powinnam z tym wreszcie skończyć. Nikt już nie może tego słuchać. Tak często to już powtarzano”, widzimy korzenie jej pisarstwa. I o nich czytamy: „Chciałam uważać coś za prawdę i chciałam to powiedzieć jak największej liczbie ludzi. Że powinno zapanować coś takiego jak większa sprawiedliwość”. Jednak te słowa następują dopiero pod koniec tego tekstu. Zanim się dowiemy, że Jelinek chciała, żeby nastąpiła większa sprawiedliwość, autorka zdąży już wiele razu powtórzyć, że pisanie nie może mieć żadnego skutku. Czy to znaczy, że austriacka pisarka jest już tylko zgorzkniała? Nie sądzę. Mimo braku wiary (jeśli uwierzymy, że naprawdę pisze, mimo braku wiary, że to ma sens), jej pióro nie traci na ostrości, jej diagnozy są ciągle bolesne.
O ludziach władzy pisze: „Choć byli kiedyś potężni i straszni; stracili świat, który sami ukształtowali, pozostawiając go nam, no, powiedzmy: przekazując jak worek psiego gówna”. Zresztą pies jest częstym motywem. Do psów porównuje też kolegów po piórze: „piszą o tym, na czym wyrośli, by się upewnić, że w ogóle istnieją, a wtedy usuwa im się to spod nóg; a próba uchwycenia tego jest nieustannym upokorzeniem, człowiek staje się psem, który szczekając, biega wokół czegoś, czego nie zna”. Sobie zresztą wyznacza niewiele lepszą rolę. Plan jest prosty: „Najpierw trzeba się zgubić, następnie, kiedy już się zgubiło siebie, należy zadbać o to, by się nigdy więcej nie odnaleźć, na żadnym zaproszeniu, liście, wyróżnieniu czy pocztówce (co najwyżej jeszcze w klepsydrze), życie i tak nigdy nie wydaje się człowiekowi piękniejsze niż w chwili, gdy się je traci, powtarzają nam dobitnie ci, którzy już nie żyją i mają to za sobą”.
Chodzi jednak nie tylko o to, żeby się zgubić, ale też żeby być po stronie zgubionych. Parę akapitów temu zacytowałem fragment, w którym Jelinek przyznaje, że być może wcześniej uwierzyłaby, że nie ma sensu czegokolwiek pisać, gdyby nie ci, którzy jej powtarzali, że nie powinna pisać. Wierzyła przeciwko nim, wierzyła w pisanie na złość tym, którzy chcieliby, żeby przestała to robić. Może właśnie o to chodzi? Żeby pisać przeciwko? Przeciwko podłości i niesprawiedliwości. Przeciwko krzywdzie i tym, którzy znają na wszystko odpowiedzi. „Ktoś inny zostaje przyrządzony dla ogółu i nieźle go już urządzono, ale i tak bije się w niego dalej (…) zadano mu pytanie, choć wiedziano, że on nie zna na nie odpowiedzi”. Tym innym może być każdy z nas. Dlatego warto być po jego stronie.
Elfriede Jelinek, Moja sztuka protestu. Eseje i przemówienia, W.A.B., 2012.