Rejestrując się na Kongres Kobiet, trzeba odpowiedzieć na pytanie: „Czy uważasz się za osobę przedsiębiorczą?”. Mam nadzieję, że to nie znaczy, że dla kobiet nieprzedsiębiorczych nie ma na Kongresie miejsca.
„Równa praca, równa płaca”. Z takim hasłem na transparencie mogą iść feministki w corocznej Manifie, z takim hasłem mogą iść związkowcy protestujący pod sejmem i mogą uczestniczki Kongresu Kobiet. Pierwsze dwie grupy uznawane są nadal w Polsce za radykałów, wariatki, czarownice i roszczeniowców. Trzecia grupa za głos rozsądku. Kongres Kobiet wyrobił sobie markę, która pozwala mu wprowadzać do debaty publicznej ważne tematy społeczne, pozwala mówić o równości płci bez zażenowania. W piątek Kongres odbędzie się po raz czwarty.
Nie byłoby Kongresu Kobiet, gdyby nie feministki. Gdyby nie setki ich tekstów, setki debat, akcji społecznych. Gdyby nie felietony Kingi Dunin, Świat bez kobiet Agnieszki Graff, gdyby nie ogromna masa anonimowych dziewczyn i kobiet, które mówiły publicznie o prawach kobiet, nie bacząc na to, że je wyśmieją, wygwiżdżą, upupią albo najgorsze – zbędą milczeniem.
Nie byłoby też Kongresu Kobiet, gdyby nie kobiety ze świata biznesu, które kolegowały się z tymi wyśmiewanymi feministkami i razem z nimi postanowiły stanąć do walki. Ramię w ramię. Mimo podziałów, mimo różnic ideowych. Wielu miało wątpliwości, czy tak niecodzienny związek feminizmu i biznesu jest możliwy. A gdy po pierwszym udanym Kongresie okazało się, że jest, pytano, jak długo potrwa. I do czego doprowadzi.
Trwa cztery lata. Doprowadził do uchwalenia ustawy kwotowej. To mało – bo walczył o parytet, ale zarazem bardzo dużo. Debata, która przetoczyła się przez Polskę w momencie zbierania podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o parytetach, coś w ludziach zmieniła. Na pewno zmieniła mainstream, w którym zaczęto zadawać sobie pytania, ile kobiet jest w polityce, ile działa w samorządzie, a nawet ile bierze udział w przeróżnych dyskusjach publicznych.
Dziś ten mainstream, szturchnięty przez Kongres, przesuwa dalej granice rozmowy o udziale kobiet w decydowaniu. Wiadomość o tym, że komisarz UE ds. sprawiedliwości Viviane Reding przygotowuje propozycję ustawy zapewniającej kobietom 40 procent miejsc w radach nadzorczych dużych spółek giełdowych, nie jest tylko medialną ciekawostką. Jest przedmiotem dyskusji. Na razie niewiele zmieniającej, bo pomysł Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz, pełnomocniczki rządu ds. równego traktowania, żeby zacząć od niskiej, 30-procentowej kwoty i przez kilka lat nie karać za jej niedotrzymanie, to raczej unik niż głos w debacie.
I właśnie takie uniki pokazują, że Kongres Kobiet, mimo swojej siły, nie będzie miał łatwego zadania, jeśli chodzi o zmienianie świadomości i prawa w Polsce. Wprowadzenie w życie jego postulatów, takich jak nowelizacja ustawy kwotowej, przemienność płci na listach wyborczych i parytet, czy uznanie pełnego prawa kobiet do decydowania o swoim życiu osobistym, w tym o macierzyństwie (a więc liberalizacja ustawy aborcyjnej, refundowanie zapłodnienia in vitro, bezpłatna antykoncepcja, edukacja seksualna w szkołach), może potrwać.
Fakt, że postulaty Kongresu Kobiet są ambitne i mogą być dla wielu dyskusyjne, sprawia, że ciężar uwagi przechyla się w stronę okołokongresowej organizacji. Od początku Kongres odbywa się w Sali Kongresowej. Na ogromnej scenie wśród kwiatów zasiadają panelistki, w kuluarach krążą politycy, dziennikarze, gwiazdy mediów. Chętnie zapozują do zdjęcia, uścisną dłoń. Uczestniczki Kongresu mogą nie tylko posłuchać paneli (osobom z sali raczej ciężko jest zabrać w nich głos), ale też cieszyć się mocą atrakcji czekających w Parku Kobiet.
W tym roku swoje stoiska przygotowało ponad stu wystawców: organizacji kobiecych, wydawnictw, ale też banków, sklepików z rękodziełem, biżuterią. W Parku Kobiet można znaleźć wszelkie różności, które – jak sądzą wystawcy – mogą się kobietom spodobać. Rok temu alejką przechadzali się hostessi rozdający krówki albo inne gratisy. Chyba ktoś uznał, że skoro to Kongres Kobiet, to nie długonogie blondynki w mini powinny rozdawać cukierki, a panowie w eleganckich strojach. Żeby i panie miały na czym oko zawiesić. Tak jakby Kongres Kobiet miał być lustrzanym odbiciem męskiego świata, z jego szowinizmami, seksizmami i niesprawiedliwościami. Czy naprawdę o to chodzi? Czy w kuluarach walczącego o równość Kongresu Kobiet powinnyśmy opowiadać sobie żeńskie wersje dowcipów o blondynkach?
Hasło tegorocznego Kongresu to „Aktywność, przedsiębiorczość, niezależność”. Rejestrując się na Kongres, wszyscy wypełniają ankietę, w której odpowiadają na pytanie „Czy uważasz się za osobę przedsiębiorczą?”. Mam nadzieję, że to nie znaczy, że dla kobiet nieprzedsiębiorczych nie ma miejsca na Kongresie. Że nie znaczy zastąpienia podziału kobiety/mężczyźni podziałem przedsiębiorcy(czynie)/ofermy albo aktywni(ne)/lenie. Przypominanie, że są wśród nas kobiety przedsiębiorcze, że są prezeski, szefowe, sołtyski, ministry, jest ważne, ale wywyższanie ich kosztem nieprzedsiębiorczych nie zasypie nierówności. Zastąpi tylko jedną nierówność inną nierównością. Dowcipy o tym, że przychodzi baba do lekarza zastąpią dowcipy o tym, że do lekarza przychodzi bezrobotny czy bezdomny. Nie wiem, komu będzie wtedy do śmiechu.