"Wszystkim pracującym w tej chwili przypominam, że dziś jest Światowy Dzień Pracoholika" – piszę w niedzielę o 23.11 na swojej facebookowej tablicy. W 15 minut zbieram kilkanaście "lajków" i komentarzy. Wpis robię pomiędzy skończeniem krótkiego tekstu a tak zwanymi małymi poprawkami do jakiejś grafiki i kiedy o 2 w nocy udaje mi się zamknąć komputer, nadal świeci kilkadziesiąt zielonych punktów oznaczających aktywność znajomych. Dam głowę, że co najmniej część z nich oznacza pracę w weekend.
"Dzień święty święcić!" – mówi moja prawie stuletnia babcia, wyrywając mi z ręki szmatę, którą chcę wytrzeć szyby w samochodzie stojącym na podwórku. Babcia jest emerytowaną rolniczką i pamięta prawie cały wiek dwudziesty: przedwojenne wkładanie jedynych butów przed kościołem, do którego szło się boso, obowiązkowe dostawy za Stalina, pierwsze snopowiązałki i bistorowe sukienki późnego PRL-u. Mocna tradycja połączona z presją wiejskiej społeczności pozwalała jej w niedzielę czy święto wykonywać tylko konieczne prace gospodarskie, jak opieka nad zwierzętami czy ugotowanie obiadu. Teraz pomimo że poza haftowaniem i karmieniem kilku kur nie pozostało już zbyt wiele zajęć, babcia wciąż przestrzega odpoczynkowego reżimu. Akceptuje tylko zmianę cywilizacyjną polegającą na tym, że sklep działa przez siedem dni w tygodniu.
Polacy w porównaniu z innymi krajami europejskimi są prawdziwymi pracusiami. Raporty donoszą o rekordowych liczbach godzin przepracowanych przez przeciętnego Kowalskiego. Gorzej jest z wydajnością – tu niestety, jak w piłce nożnej, nie idzie nam najlepiej. Pośpiech i nadmiar obowiązków – tłumaczą eksperci. A być może także kłopoty życiowe wynikające ze słabych dochodów, bo porównanie siły nabywczej tzw. średniej krajowej z innymi państwami wypada już zupełnie tragicznie. Oczywiście statystyki uwzględniają tylko zajęcia płatne i nie biorą pod uwagę np. pracy domowej kobiet, która według organizacji walczących o jej zauważenie stanowi w ostrożnych ocenach ok. 30 procent PKB. Czyli pracujemy dużo, za szybko i za małą kasę, a czasem nawet zupełnie bez niej. Święta i weekendy to zwykle okazja do trzaśnięcia jakiejś fuchy, nadgonienia raportu czy umycia szyb, które czekają na to od zeszłej wiosny.
Fajnie jest mieć pracę, jeszcze lepiej lubianą albo przynajmniej obojętną, na którą poświęcamy kodeksowe 7,5 godziny, odliczając należną przerwę. Ale dla dużej części z nas godzina wyjścia z pracy wcale nie oznacza jej zakończenia. Wielu moich znajomych, przedsiębiorców, młodych naukowców, freelancerów czy szczególnie pracowników organizacji pozarządowych wykonuje swoje obowiązki poza jakimikolwiek limitami czasowymi. Bywa, że powoduje to sytuację, w której życie miesza się z pracą w takim stopniu, że nie sposób już jednego i drugiego oddzielić. Dzwoniąc do mamy, przedstawiamy się nazwą firmy, nasz jedyny profil na portalu społecznościowym to profil naszej fundacji. Zawsze jest coś jeszcze do zrobienia na jutro, przy czym "coś jeszcze" oznacza górkę zadań, które po rozsądnym rozłożeniu zajęłyby tydzień.
Dobrze, jeśli jakimś cudem potrafimy wcisnąć w to jeszcze życie osobiste, związek, kino, psa, o dzieciach nie mówiąc. W wielu przypadkach jednak nasze mam-coś-do-zrobienia jest nieodwołalnym priorytetem, który odgania na metr od naszego biurka wszystko, co kochamy. I to niestety po pewnym czasie rzeczywiście idzie sobie precz. Czasem na zawsze.
Najpopularniejszy test 10 punktów, który diagnozuje uzależnienie od alkoholu, zawiera pytania o poczucie winy, nieumiejętność kontrolowania nałogu i straty życiowe z powodu picia. Te same elementy występują w innych uzależnieniach, w tym w pracoholizmie. Nie muszę pisać, że czasowe przeładowanie pracą potrafi wytworzyć gigantyczny stres, zarówno u nas, jak i w naszym otoczeniu. Prawie każdy ma za sobą takie doświadczenie. Pracoholik nigdy nie wychodzi z takiego stanu i aktywnie go poszukuje, co więcej – jak alkoholik szukający towarzyszy do kieliszka, aby kolejne picie wyglądało na zwyczajną imprezę – uzależniony od pracy chciałby widzieć wokół siebie jak najwięcej podobnych mu osób.
Poczucie winy wynikające z niewyczerpanej listy obowiązków i tonącego życia osobistego rozsiewa na swoich współpracowników, którzy w końcu sami zaczynają zdradzać objawy współuzależnienia, uznając, że jakakolwiek aktywność pozazawodowa jest czymś niemile widzianym. Zakończenie jakiegoś etapu nie jest związane z satysfakcją i odpoczynkiem, stanowi po prostu sygnał do rozpoczęcia następnego zadania. Jest to o tyle groźne, że – w odróżnieniu od alkoholizmu – pracoholizm jest akceptowany społecznie i jest odbierany nie jako choroba, ale jako korzystna cecha charakteru, miła sercu każdego polskiego pracodawcy.
Moja babcia rolniczka pracowała w systemie, który dziś nazwalibyśmy nielimitowanym czasem pracy. W gospodarstwie zawsze coś jest do zrobienia i na dobrą sprawę można by nigdy w życiu nie usiąść przed telewizorem. Jednak wiejska społeczność wytworzyła sama surowy podział na robotę i odpoczynek, opierając się w sposób dosłowny na jednym z katolickich przykazań. Dodam, że z przestrzeganiem innych różnie bywało, jak to w życiu. My, dzieci młodego kapitalizmu, nie wytworzyliśmy sobie żadnych mechanizmów ochronnych pozwalających nam regulować rozsądnie proporcje pomiędzy życiem zawodowym i osobistym. W tej kwestii cofnęliśmy się przed postulaty robotników z Chicago sprzed ponad 120 lat, które ufundowały ośmiogodzinny dzień pracy i Labor Day.
Na szczęście nie wszyscy jesteśmy pracoholikami. Materialistom i ateistom polecam autorską technikę polegającą na tym, że na moje wieczorne "coś jeszcze" staram się patrzeć z perspektywy ostatecznej, czyli dnia, który kiedyś w przyszłości będzie moim ostatnim. Co będę lepiej wspominać: bliskich, przyjaciół, psa, przeczytane książki i w końcu dobrze wykonaną pracę, która miała dające wszystkim satysfakcję efekty, czy życie pełne nieprzytomnego "napierdalania" w ciągłym stresie i samotności. Nie zawsze działa, ale czasem pomaga.
Napisane w święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny