Senat przegłosował prezydencką ustawę antyzgromadzeniową, z kosmetycznymi poprawkami. Czyli klamka zapadła, bo jak można się spodziewać, prezydent swojej własnej ustawy nie zawetuje (no, chyba żeby Tusk mu kazał, ale nie każe). Zgodnie z ustawą, gdy gdzieś jest organizowana demonstracja, władze mogą zakazać kontrdemonstracji w tym samym miejscu i czasie, w interesie porządku publicznego. W trakcie debaty pojawił się ciekawy argument: dotychczasowe prawo, pozwalające w miarę swobodnie demonstrować, zostało uchwalone na fali posttotalitarnego entuzjazmu i teraz się „przeżyło”. Wynikałoby z tego, że demokracja ma datę przydatności do spożycia. Dwadzieścia lat i starczy. Kiedy w osiemdziesiątym dziewiątym roku z innymi gówniarzami „obalałem komunę” ganiając po ulicach z transparentem, nie spodziewałem się, że tak krótko to potrwa. Nie spodziewałem się, że z PRL-u poprzez wadliwą i nietrwałą demokrację pójdziemy w kierunku PRF-u czyli Polskiej Rzeczpospolitej Faszystowskiej. I nie będzie miało większego znaczenia, kto w tym PRF-ie będzie rządzić, Platforma czy PiS.
Proszę tylko popatrzeć, w jakim kierunku ewoluuje zarówno państwo, jak i społeczeństwo. Proszę skojarzyć zjawiska pozornie należące do różnych porządków (funkcjonowanie władz z jednej strony a sympatie i reakcje ludzi z drugiej), które niemniej składają się razem na jeden niepokojący obraz. Powszechna inwigilacja. Nowe uprawnienia dla policjantów: w razie protestów społecznych będzie im wolno strzelać nawet do dzieci i kobiet w ciąży. Do tego „konserwatywny zwrot” w Sejmie: władza długo robiła nam nadzieję na jakąś liberalizację prawa obyczajowego, ale teraz zdecydowała inaczej – postanowiła arbitralnie odmówić ludziom najbardziej podstawowych praw, takich jak prawo do dziecka albo do legalizacji związku. Tak funkcjonuje państwo. A społeczeństwo? Zamordowanie człowieka przez faszystów w Białymstoku rozchodzi się po kościach. Młodzież, zatruta narodowo-historyczną „edukacją?”, coraz powszechniej bawi się w hajlowanie i uważa poglądy faszystowskie za dowód szlachetnego nonkonformizmu. Sytuacja jest taka, że władza ogranicza swobody obywatelskie, a wśród ludzi rośnie tolerancja czy nawet akceptacja dla jawnego faszyzmu. I w tej sytuacji nasz prezydent, Sejm i Senat postanawiają dać faszystowskim dziarskim chłopcom monopol na świętowanie jednego z naszych najważniejszych świąt narodowych.
W rezultacie raz na zawsze Święto Niepodległości zostanie oddane faszystom. Nikt nie będzie mógł protestować przeciwko tak zwanemu Marszowi Niepodległości, w którym maszerują specjaliści od zamawiania pięciu piw. Jakiś czas temu prezydent Komorowski w wywiadzie dla „Wyborczej” opowiedział, jak on to sobie wyobraża: że niby pod jego, prezydenta, przywództwem, zrobi się taki jeden wspólny zbiorczy marsz, w którym będą maszerować „wszyscy”. Jacy wszyscy? Antifa razem z faszystami? Antyfaszyści nigdy się na to nie zgodzą. Faszyści natomiast pewnie zgodzą się chętnie, bo szukają legitymizacji. Marsz pod przywództwem prezydenta wprowadza ich do mainstreamowego obiegu politycznego, uprawomocnia i legalizuje ich w oczach ludzi. Faszyzm zawsze zdobywał władzę za pomocą takich wybiegów, zyskując błogosławieństwo elit (Mussolini został namaszczony przez króla, a Hitler tańczył przed Hindenburgiem, żeby stworzyć wrażenie, że między nim a prezydentem panuje wspaniała przyjaźń). Komorowski liczy na to, że podczas marszu „wszystkich” pod jego przywództwem nie będzie palenia samochodów. Ależ będzie, bo natura faszystowskiego kibola się nie zmienia. Tyle, że teraz ten kibol będzie mógł powiedzieć: spaliłem auto pod przywództwem prezydenta.
Ja lubię, żeby wszystko było jasno i prosto powiedziane. Dlatego uważam, że w ustawie powinno zostać wyraźnie napisane, że każda, nawet faszystowska, manifestacja jest święta i nikomu nie wolno przeciwko niej protestować. Może to trochę niezgodne z Konstytucją, ale skoro przeobrażamy się z RP w PRF, to Konstytucję pewnie też się w końcu zmieni. Można by jeszcze dopisać do tej ustawy, że przy każdej faszystowskiej manifestacji rytualnie sprowadza się do Polski niemieckich antyfaszystów. No bo trzeba będzie jakoś usprawiedliwić te spalone samochody, wyjaśnić, że to źli Niemcy wprawili naszych słodkich i niewinnych faszystów w słusznych gniew. Może na wszelki wypadek powinniśmy trzymać tych Niemców w klatce przez cały rok i wypuszczać ich na jedenastego listopada, żeby było kogo pobić. A gdy słodcy i niewinni faszyści w słusznym gniewie spalą wóz transmisyjny telewizji, to wtedy telewizja zamiast planszy „Przepraszamy za usterki” powinna automatycznie włączyć program: „Poszukiwanie kastetu w siedzibie lewicy”. Najłatwiej (i najbezpieczniej) oskarżyć lewicę o agresję właśnie dlatego, że lewica nie jest agresywna. Lewica dyskutuje, czyta książki, nie pali samochodów. Kiedy ją niesłusznie oskarżysz, nie obije ci mordy, tylko będzie argumentować. Ale współczesny świat nie boi się argumentów, boi się obitej mordy.
Coraz mniej demokratyczne państwo. Coraz większa akceptacja dla faszyzmu i podobnych ideologii. I to osobliwe dążenie, żeby w momentach kryzysowych szukać urojonych zagrożeń na lewicy. Jeśli to tak dalej pójdzie, to czarno to widzę. Czarno-brunatno.