W noc muzeów szedłem z dyrektor Joanną Mytkowską przez pusty, rozkopany Plac Defilad, szukając Muzeum Sztuki Nowoczesnej. To nie jest metafora.
W noc muzeów szedłem z dyrektor Joanną Mytkowską przez pusty, rozkopany Plac Defilad, szukając Muzeum Sztuki Nowoczesnej. To nie jest metafora.
Tomasz Saciłowski, Tomasz Partyka i kilkoro ich znajomych zaczęli na własną rękę budować MSN na placu defilad. Kilkadziesiąt osób się przyglądało. Atmosfera była radosna. Policja nikogo nie zaaresztowała za budowę muzeum – co zostało przejęte z żalem. Jak są potrzebni do spuentowania performansu, to ich oczywiście nie ma.
Joanna Mytkowska opowiadała Magdalenie Mosiewicz i mi o pokazach trylogii Yael Bartany w Anglii: „Oglądałam te filmy jako zapis pewnego momentu historycznego. Zaczęliśmy myśleć o nich w roku 2004, pierwszy nakręciliśmy w roku 2007. Wtedy wydawało się, że w Polsce wszystko jest możliwe. Można było wtedy pomyśleć o czymś takim jak te filmy i można było wymarzyć ich treść. Teraz już tak nie jest. Wtedy namawialiśmy wszystkich, żeby pracowali w Polsce, mówiliśmy, że tu wszystko da się zrobić. I kiedy teraz oglądałam te filmy, to zrozumiałam, że ta diagnoza już nie jest aktualna. Pozamykało się.”
Złośliwość urzędników
W polityce kulturalnej wszystko strasznie się pozamykało, i Pakt dla kultury tego procesu nie zatrzymał. Rozpoznanie Hausnera i Mencwela z rocznicowej odezwy, że rządzący "aksjologicznej warstwy tego porozumienia albo nie zrozumieli, albo nie przyjęli,” jest bardzo delikatnym eufemizmem. Rządzący na szczeblach samorządowych raczej odebrali Pakt dla kultury jako atak i przeszli do kontrofensywy. I tu nie chodzi o pieniądze – większość spraw zniszczonych w ostatnim czasie nie wymaga dodatkowych nakładów.
Unieważnienie konkursu na lokal dawnej Menory, upadek Elby, wycofanie się z umowy z Christianem Kerezem, farsa konkurso-podobna na dyrektora Teatru Dramatycznego, ciągłe uniemożliwianie budowy siedziby Nowego Teatru, stopniowe wykańczanie Warszawskiej Opery Kameralnej, redukcja dotacji Teatru Polskiego w Warszawie do poziomu uniemożliwiającego produkcje premier – wszystko to nie wynika z biedy. To wynika z czegoś, co Jerzy Hausner nazwał "czymś pomiędzy ignorancją a arogancją, a co ma coś wspólnego ze złośliwością" – jakby urzędnicy chcieli udowodnić, że wbrew wszystkim badaniom, kultura wcale nie jest czynnikiem rozwoju, i że Polska będzie tym jednym krajem, który się rozwinie bez kultury. Inaczej tych wszystkich posunięć nie da zrozumieć, bo co niby ma być ważniejsze od – by jeszcze raz zacytować Mencwela i Hausnera – „rozwoju, innowacji i uspołecznienia”? Na co lepiej wydawać pieniądze?
„A przecież – mówi Maciej Nowak – to jest dla nich takie łatwe. Mogliby mieć taki sukces, bez dodatkowych kosztów. Wszyscy by chwalili urząd kultury, że takie otwarte miejsca stworzyli, z taką energią, takie nowoczesne." Maciej Nowak myśli o sobie, i ma rację – z Gdańskiego prowincjonalnego teatru stworzył w dwa sezony najważniejszy teatr w Polsce, i wiem, że mógłby ten numer powtórzyć w dowolnym miejscu w Polsce. Artystki i artyści są gotowi, wiele niezwykle kompetentnych producentek i producentów chce poświęcić swoją energię znaczącym projektom – i nic. Decydenci od lat nie są w stanie stworzyć żadnego nowego miejsca na mapie kulturalnej Polski, za to bardzo się starają, by zamknąć istniejące. A mogę podpowiedzieć, jak stworzyć teatr, który by zdominował polskie życie teatralne: zatrudnić Macieja Nowaka. Łatwa formuła dla każdego samorządu. Nie robią tego, co znaczy, że tak naprawdę wolą nie mieć wybitnego teatru.
Kolejny sześćdziesiąty ósmy?
Mam poczucie, że niedługo energia tego pokolenia się rozpłynie. Może już się rozpłynęła. Może już straciliśmy nadzieje, że uda się coś znaczącego zrobić.
Może jest tak, jak pisał Hegel i za nim Marx, że historia się powtarza (czy jako farsa czy tragedia, to już zależy od ustawienia kadru, tego nauczył nas White), i może dwadzieścia lat po każdym ustanowieniu nowego ustroju następuje mała stabilizacja? Pierwsza, Gomułkowska mała stabilizacja, kiedy wszystko się zabetonowało, nastąpiła w połowie lat sześćdziesiątych, dwadzieścia lat po inauguracji PRL. Minęło dwadzieścia lat od inauguracji III RP – może jesteśmy teraz też krótko przed jakimś kolejnym sześćdziesiątym ósmym?
I jeśli przyjdzie nasz rok sześćdziesiąty ósmy, to czy będziemy wiedzieli, co z nim zrobić? I jak on się skończy? Będzie to konfrontacja reformatorów, domagających się zmian, wierzących, że jest możliwa III RP z ludzką twarzą, z tymi, co będą bronić jedynie słusznego ustroju i kierowniczej roli partii. Jeśli wygrają ci drudzy, to tych pierwszych czeka już niebawem życie w krajach cieplejszych (Izrael) albo lepiej zarządzanych (Szwecja), a tutaj nastanie nowa era Gierka – galopującego zadłużenia i bezideowych technokratów, zadowolonych, że wyrzucili z kraju tych, którzy marzyli o czymś więcej.