Namioty stały tu od poniedziałku. Spotkali się przy nich rodzice uczniów szkół zagrożonych likwidacją – i przedstawiciele świata sztuki. Zagrożeni eksmisją lokatorzy i anarchiści. Protestujący, którzy chcieli m.in. większego udziału społeczeństwa w podejmowaniu przez miasto decyzji – zyskali zgodę na legalną, tygodniową demonstrację, od poniedziałku do poniedziałku. Kraków ma zwarty układ urbanistyczny, zatem dobrze się go „okupuje” – w odróżnieniu od amorficznej, rozległej i pustawej Warszawy. Przez Rynek Główny przechodzą codziennie tysiące ludzi, w tym turystów.
Dlatego powracające pogłoski o pacyfikacji, planowanej na północ – nie mogły być prawdziwe. O tej porze Rynek tętni jeszcze życiem, przewijają się przez niego imprezowicze, także zagraniczni. Ratusz wstydzi się przed nimi namiotów na Rynku, wstydzi się wskazujących na antyspołeczną politykę władz haseł – ale, jak można by się spodziewać, bardziej powinien się wstydzić widoku rozbijających obywatelski protest uzbrojonych mundurowych. A nie od dziś wiadomo, że najlepszą godziną na policyjną interwencję jest szósta rano.
O północy jest więc jeszcze spokojnie. Gra akordeon, lokatorzy z anarchistami grają w Scrabble. Dołącza do nich László – Węgier, który do Krakowa przyjechał pracować przy korporacyjnym helpdesku. Mieszając polski z angielskim, opowiada o protestach w Budapeszcie, pod siedzibą telewizji publicznej. Cały czas pod jednym z namiotów siedzą zagrożeni eksmisją lokatorzy – zmęczeni już trochę mężczyźni po sześćdziesiątce, okryci kocami. Gdy zegar wybija dwunastą, dwóch młodych policjantów pyta, ile osób liczy zgromadzenie. Pada odpowiedź: „pięćdziesiąt”. Rozbawieni funkcjonariusze nie sprawdzają – sprawiają przyjazne wrażenie, idą dalej. „Dali spokój” – komentuje ktoś – „liczą, że się zmęczymy”. Władze nie będą jednak tak cierpliwe.
Po piątej rano dookoła Rynku krążyć zaczynają trzy policyjne furgonetki. Niewiele później, zza kościoła Świętego Ducha wyłania się kordon policji, tak jakby prewencja przygotowywała się na uliczną bitwę. Policjanci wspierani przez straż miejską zaczynają w pośpiechu rozmontowywać namioty, nie obywa się bez szkód. Dwie osoby odmawiają opuszczenia namiotu. Funkcjonariusze ciągną je przez Rynek i wywożą na komisariat na Szerokiej. Demonstracja przenosi się za nimi – na Kazimierz.
Około dwudziestu osób skanduje: „Precz z policją polityczną!”, „To jest wasza demokracja!”.
Jak się okaże – by wykazać bezprawność okupacji, urząd posługuje się dość mętną kazuistyką. Podczas którejś z licznych wizyt służb porządkowych stwierdzono ponoć – we wtorek – że liczba uczestników spadła poniżej piętnastu, co skutkuje rozwiązaniem zgromadzenia. Władze „przypominają” sobie o tym trzy dni później – choć z ich wcześniejszych wypowiedzi wynikało, że uznają legalność miasteczka.
Dziennikarze, którzy po siódmej zajeżdżają na płytę Rynku Głównego, w miejscu dawnego namiotowego miasteczka widzą rzędy samochodów dostawczych, dowożących kegi z piwem do pobliskich kawiarni. Ktoś rozstawia kiosk z pamiątkami – pluszowe smoki, ciupagi, widokówki. Rozbrzmiewa hejnał. Porządek panuje w Krakowie.