Bojkot Ukrainy może zostać zrozumiany w ten sposób, że Ukrainę pozostawiono samej sobie.
Ukraina jest skomplikowanym krajem. Dlatego na każde pytanie, które jej dotyczy, czasem trudno udzielić prostej odpowiedzi „tak” lub „nie”. Bardzo często odpowiedź ta będzie brzmiała „ani tak, ani nie” – a nierzadko „i tak, i nie”.
To dotyczy także pytania: „Bojkotować czy nie bojkotować ukraińską część mistrzostw Europy w piłce nożnej?”. Jeśli sprowadzić odpowiedź do jednego zdania, to – według mnie – powinna ona brzmieć następująco: tak, bojkotujmy prezydenta Wiktora Janukowycza; nie, nie bojkotujmy Ukrainy.
Ukraina nie sprowadza się wyłącznie do Janukowycza i Janukowycz przestał ją reprezentować. Jego popularność ostro spadła nawet wśród jego wczorajszych wyborców, z jego rodzinnym Donbasem włącznie. Dlatego też w coraz wiekszym stopniu reprezentuje już tylko samego siebie i swoje najbliższe otoczenie. Jego reżim wygląda jak obce ciało na mapie Ukrainy, więc karanie za niego całego kraju można porównać do leczenia bólu zęba gilotyną.
Żeby lepiej uargumentować swój punkt widzenia, posłużę się porównaniem z Rosją. Przyjście Władimira Putina do władzy w 1999 roku nie było wyłącznie skutkiem jakiejś „odgórnej” manipulacji. Putin był wtedy świetną odpowiedzią na „oddolne” zapotrzebowanie na politykę „twardej ręki”. Chociaż w trakcie jego rządów w Rosji pojawiła się grupa ludzi z nowymi wymaganiami co do jakości życia i jakości polityki, to nie wydaje się, żeby na razie przełamanie tej tendencji było możliwe.
Wydawało się, że po rozczarowaniu pomarańczową rewolucją Ukraina przeżyła coś podobnego jak Rosja w latach 90., a przyjście Janukowycza do władzy jest ukraińską odpowiedzią na nastroje domagające się władzy „twardej ręki”. Socjologia jednak pokazuje, że tak nie jest. Ogólny kierunek przemian – symbolem których stała się pomarańczowa rewolucja – pozostaje bez zmian. Dlatego też Janukowycz rozmija się z Ukrainą. Jego władza i ukraińskie społeczeństwo krążą nie tylko po różnych orbitach, ale też w różnych kierunkach.
Nie chcę stwarzać błędnego wrażenia, że Ukraina jest gotowa do kolejnej pomarańczowej rewolucji i że ta rewolucja przyjdzie z dnia na dzień. Tak nie jest. Ukraińskie społeczeństwo – czy raczej, ukraińskie społeczeństwa (ukraińskie realia lepiej oddaje liczba mnoga, nie pojedyncza!) – jest wciąż zagubione, obojętne i amorficzne. Swoją niechęć do Janukowycza przeważnie realizuje siedząc w kapciach na domowym fotelu i oglądając popularne weekendowe talk-shows, gdzie krytykuje się obecny reżim. Chociaż w ciągu ostatnich dwóch lat przez Ukrainę przetoczyło się kilka fal Majdanów – podatkowego, nauczycielskiego, czarnobylskiego i afgańskiego – to mimo wszystko Ukraińcom brakuje poczucia solidarności. Władza daje sobie radę z każdą taką pojedynczą falą, stosując taktykę „salami” – krok po kroku unieszkodliwiając ich działania. Przy czym nie można przeoczyć czegoś innego: Ukraina pokryta jest teraz siecią nowych inicjatyw i organizacji, które aktywnie szukają sposobu, jak zmienić obecną sytuacją społeczno-polityczną – a jeśli szukają, to jest duża szansa, że kiedyś je znajdą. Koncepcje „społeczeństwa obywatelskiego” oraz „wartości”, które w czasie rządów „pomarańczowej” władzy wywoływały ewentualnie sceptyczny uśmiech, teraz pojawiają się w samym centrum społecznych dyskusji toczących się w telewizji, prasie i w internecie.
Jednym słowem, Ukraina potrzebuje czasu i potrzebuje nowej szansy. Najprawdopodobniej jest skazana nie na szybką i zwycięską rewolucję, a na długą i – w znacznej mierze – bolesną ewolucję. Ale niezależnie od tego, czy będzie to rewolucja, czy ewolucja, ogólny kierunek, w którym chce zmierzać Ukraina, jest oczywisty: do nowej władzy i jakości polityki. I dla wielu, jeśli nie dla większości, jest to droga do Europy.
Ukraina może być pełna woli zmian, ale nie jest w stanie dokonać ich samodzielnie. Warunkuje je każdy sygnał, każdy ruch, który dochodzi z zewnątrz. Obecnie bojkot Ukrainy może zostać zrozumiany w ten sposób, że Ukrainę pozostawiono samej sobie. A jest na odwrót – bojkot Janukowycza jest sygnałem, że Europie nie jest obojętny los Ukrainy i że nie odwróciła się plecami mimo ukraińskich wybryków.
Idealnie byłoby, gdyby na Ukrainę przyjechała kanclerz Angela Merkel – czy ktoś z europejskich liderów – przyszła na mecz piłki nożnej, ale nie podałaby ręki Janukowyczowi i nie usiadła w jego prezydenckiej loży. Do tego, gyby w tym czasie spotkała się z liderami opozycji oraz wydała kilka oświadczeń na temat sytuacji na Ukrainie. Wiem, że zgodnie z protokołem dyplomatycznym, taka sytuacja jest niemożliwa: głowa jednego państwa nie może ignorować głowy państwa, do którego się wybiera. Ale mogą tak uczynić ci politycy i oficjele, którzy są mniej związani protokołem.
Europa powinna jednak pójść jeszcze krok dalej – dać Ukrainie konkretną perspektywę. Niech nawet nie na dziesięć czy dwadzieścia lat – dzięki swojej nielekkiej historii Ukraińcy nauczyli się cierpieć. Ale na perspektywę, która będzie w zasięgu jednego-dwóch pokoleń. Żeby ludzie, którzy teraz mają 15–25 lat i których wartości są bliższe tym, wyznawanym przez ich rówieśników z Polski czy Portugalii niż tym wyznawanym przez starszych Ukraińców, mogli wiedzieć i rozumieć, że jeszcze w trakcie swojego życia będą mogli zobaczyć nie tylko Europę na Ukrainie, ale i Ukrainę w Europie.
Do tego potrzebne są proste, konkretne posunięcia. Zniesienie wiz dla Ukraińców – przy jednoczesnym zakazie wjazdu do UE dla tych ukraińskich urzędników, którzy najbardziej wyróżnili się w prześladowaniu opozycji i naruszaniu praw człowieka. Rozszerzyć na Ukrainę i Ukraińców programy europejskie programy wymian kulturalnych – a w pierwszej kolejności programu wymian studenckich Erasmus.
Ukraina czeka na Euro. Trzeba jednak zrobić wszystko, żeby i na Ukrainę czekano w Europie.
przełożył Paweł Pieniążek
Jarosław Hrycak – ukraiński historyk, profesor Ukraińskiego Katolickiego Uniwersytetu, dyrektor Instytutu Badań Historycznych Uniwersytetu im. Iwana Franki. Współredaktor czasopisma naukowego „Ukrajina Moderna i członek kolegium redakcyjnego „Ab Imperio”, „Krytyka”, „Slavic Review”. Autor wielu książek, w Polsce ukazała się m.in. Prorok we własnym kraju. Iwan Franko i jego Ukraina (1856–1886) (Warszawa 2011).
Czytaj także:
Pieniążek Euro 2012 – tego nie da się przegrać?
Parfan, Radynski Cynizm czy walka o demokrację?