Punktem wyjścia w Buncie sieci Edwina Bendyka są protesty przeciw ACTA, ale to opowieść obejmująca przemiany współczesnego kapitalizmu. Z najważniejszym pytaniem: czy Polska przetrwa do 2030 roku? Recenzja Michała Sutowskiego.
Edwin Bendyk będzie gościem Klubu KP w Cieszynie - 7 maja, godz. 16.30, sala konferencyjna Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie, ul. Bielska 62.
„Wielki niemowa przemówił. Odczuł potrzebę samookreślenia i ekspresji […]. Ale co dalej? Na jak długo wystarczyć może i powinna spontaniczna kultura ekspresji? […] To, co się dzieje w kulturze, zatrzymało się właśnie na poziomie małego romantyzmu krajowego, romantyzmu popularnych stereotypów i wzruszeń. Podobna diagnoza wymaga działania: przede wszystkim przetworzenia niebywałego rozmachu ekspresyjnego i emocjonalnego w wielki ruch intelektualny” – tak na Kongresie Kultury w 1981 roku Maria Janion chłostała polską inteligencję za niezdolność do adekwatnej artykulacji doświadczenia "Solidarności". Po trzydziestu latach historia zdaje się powtarzać – i niekoniecznie jako farsa.
Kolejny „niemowa” raczył wydobyć z siebie głos – donośny, acz nie zawsze składny. W momencie wielkiej zmiany, gdy „stare się rozpada, a nowe jeszcze się nie narodziło”, znów brakuje narzędzi analizy, języka opisu, a zwłaszcza platformy dialogu starego i nowego świata. Brakuje stosownego kodu kultury. Wydany niedawno Bunt sieci Edwina Bendyka to chyba pierwsza całościowa próba diagnozy tego stanu rzeczy, a z pewnością pierwsza łącząca publicystyczną sprawność z akademicką wnikliwością, obejmująca konteksty globalne i nasze własne podwórko, wreszcie doraźne uwarunkowania polityczne i historyczne „długie trwanie”.
Punkt wyjścia książki to sprawa ACTA – spontaniczny i masowy protest przeciwko ustawie, której skrótu niemal nikt nie potrafił rozwinąć. Tysiące zwolenników wolności w internecie (ważny, choć chyba jedyny wspólny mianownik łączący demonstrantów), zmobilizowanych głównie za pośrednictwem portali społecznościowych, wyszły w styczniu 2012 na ulice, domagając się od rządu pozostawienia sieci w spokoju. Poseł Niesiołowski nie zrozumiał z tego nic („żulia i kibole”), premier Tusk zaczął rozumieć poniewczasie – zorganizował „konsultacje obywatelskie”, które jego nowy przeciwnik zbojkotował, a w końcu zrezygnował z przyjęcia kontrowersyjnego dokumentu.
Tyle że to początek, a nie koniec historii, bo protest w sprawie ACTA sygnalizuje dużo więcej niż opór internautów wobec represji za ściąganie filmów z Chomika. To więcej niż kolejny rytualny bunt pokoleniowy, po którym młodzi, „wyszumiawszy się”, wejdą na podobne ścieżki kariery i egzystencji co ich rodzice. Tytułowy „bunt sieci” to symptom głębokich i jednoczesnych przemian: typu kapitalizmu, globalnego podziału pracy oraz dominującego typu więzi społecznych. To na ich tle ujawniła się bezradność polskiego państwa i słabość naszej kultury – po dwudziestu latach transformacji ustrojowej i ponad trzech wiekach panowania „kultury folwarku”.
Edwin Bendyk zwięźle rekonstruuje procesy transformacji, za których symboliczny początek uznać można zniesienie standardu złota waluty amerykańskiej w roku 1971. Odtąd wytwarzanie wartości zaczęło się przenosić się w sfery coraz bardziej abstrakcyjne, na rynek finansowy, a także, dzięki równoległej rewolucji technologicznej, do sektora produkcji niematerialnej. Obraz przemian, jaki znajdziemy w Buncie sieci, daleki jest jednak od hurraoptymizmu proroków Trzeciej Fali: autor wyszydza tezy Alvina Tofflera o rzekomym „zwycięstwie siły umysłów nad materią”, które przynieść by miało nieograniczony wzrost dobrobytu, nieskończoność zasobów (myśli ludzkiej) i kres nieuczciwej konkurencji i monopoli.
Nie tylko dlatego, że boom na rynku akcji spółek internetowych w końcu lat 90. okazał się wynikiem „irracjonalnego podniecenia” inwestorów, co stosunkowo wcześnie stwierdził sam Alan Greenspan. Zadecydował przede wszystkim fakt, że „podstawą kapitalizmu jest jednak własność, i to właśnie środków produkcji. Skoro więc obecnie najważniejszym kapitałem jest wiedza, to można być pewnym, że ktoś będzie próbował położyć na niej łapę”. Spór przeniósł się – choć nie całkowicie, o czym za chwilę – ze sfery zarządzania fabryką do sfery kontroli wiedzy.
Jego główną stawką jest „renta monopolowa” w postaci tantiem i patentów (na pomysł „zakupu jednym kliknięciem” w sklepie internetowym, na mapę genomu ludzkiego, na nasiona…) z jednej strony, a prawo wolnego dostępu do wiedzy z drugiej. Bronią „starego świata” jest m.in. policyjno-prawnicza walka z „piractwem” muzyczno-filmowym; orężem „nowego” – akcje w sieci i na ulicy, od hakowania stron internetowych rządu, przez „zaciemnienie” Wikipedii, wyjście na ulicę, aż po uporczywe ściąganie z Torrenta Gry o tron.
Konflikty o to, jak dzielić wartość ekonomiczną w kapitalizmie informacyjnym i jaką rolę pełnić ma w nim państwo (upraszczając: redystrybucja i tworzenie infrastruktury informatycznej czy raczej egzekucja prawa własności w obszarze wiedzy i represja) nakładają się na kolejną „wielką transformację”: w dziedzinie globalnego podziału pracy.
Powołując się m.in. na noblistę Michaela Spence’a, Bendyk pisze o zmierzchu tradycyjnego modelu rozwoju, zgodnie z którym państwa wysoko rozwinięte tworzą innowacje, a państwa rozwijające się z pewnym opóźnieniem je kopiują i przejmują zadania mniej „produktywne”, o mniejszej stopie zwrotu, jak np. produkcja zestandaryzowanych towarów konsumpcyjnych przy taśmie. Z jednej strony źródłem ważnych innowacji zaczynają być właśnie kraje rozwijające się – przykładem Indie i ich tablety za 35 dolarów, ale także Chiny, z gigantycznymi nakładami na badania i rozwój, w tym na „zielone technologie”. Z drugiej strony zmniejszają się różnice dochodowe – pomiędzy krajami, choć nie w ramach samych społeczeństw.
Rosnąca klasa średnia gospodarek „wschodzących” pragnie osiągnąć ten sam poziom życia co Zachód – zużywając w zastraszającym tempie zasoby planety, powodując wzrost cen (żywności, a zwłaszcza paliw), potęgując zjawisko globalnego ocieplenia. Konsekwencje? Co najmniej trzy główne: bezwzględna konieczność „zazielenienia” energetyki, przemysłu i stylów życia; utrudnienia w outsourcingu „przemysłowych” miejsc pracy (rosnące koszty transportu, coraz mniejsze pole do ekspansji na peryferia), sprzyjające reindustrializacji przynajmniej części krajów centrum; wreszcie absolutny priorytet dla innowacyjności, zarówno w gospodarce symbolicznej, jak i tej „materialnej”.
Wszystko to w Buncie sieci opisane jest gęsto, z przykładami i omówieniem co ciekawszych koncepcji, ale bez „książki telefonicznej” i „cytatologii stosowanej”. Ale to nie koniec, bo przecież zmiana gospodarcza i technologie komunikacyjne ogromnie wpływają na społeczeństwo, ustawiając w jego centrum komunikację właśnie i czyniąc „środek produkcji” już nie tylko z wiedzy, ale i z ludzkich emocji. Z jednej strony sprzyja to raczej kooperacji niż konkurencji, raczej empatii niż egocentryzmowi i raczej cechom stereotypowo „kobiecym” niż męskim, z drugiej jednak grozi podporządkowaniem osoby ludzkiej w jej całości logice produkcji – bez podziału na sferę prywatną i publiczną.
Internet staje się nową „przestrzenią antropologiczną, środowiskiem naturalnym pokolenia „dzieci sieci”, które budują siatki relacji (zamiast poczciwego, mieszczańskiego Bildung) i tworzą nowego rodzaju więzi („refleksyjne, powstające na życzenie zainteresowanych podmiotów, podlegające ciągłej analizie i trwające tylko tak długo, jak długo spełniają swoją funkcję”), opierające się raczej na wspólnych kodach kulturowych, a nie na wspólnych interesach czy równym statusie społecznym.
Cały ten skomplikowany, acz przejrzysty patchwork – tendencji w gospodarce globalnej, nowych form uspołecznienia, przepaści pomiędzy pokoleniami – służy za tło dla najważniejszego pytania książki: czy Polska przetrwa do roku 2030? Bo oto państwo w nowym kapitalizmie wcale nie znika ze sceny. Jego rola w przyszłości może rozpinać się między dwoma biegunami. Jeden z nich to quasi-totalitarne państwo sieciowej represji, którego racją bytu jest egzekwowanie prawa do renty monopolowej ze ściśle reglamentowanej wiedzy/informacji (a głównym bohaterem – Pawka Morozow XXI wieku, donoszący na sąsiada, który ściąga filmy z serwisu peer-to-peer) oraz wszechogarniająca kontrola potencjalnie wywrotowych zachowań społecznych dzięki zintegrowanym bazom danych na temat każdego obywatela.
A drugi biegun – ten postulowany, wymarzony? To państwo, które zapewnia obywatelom w miarę równe możliwości partycypacji w gospodarce i społeczeństwie sieci – nie tylko „stałe łącze w każdej wsi”, ale i bezpłatny dostęp do naukowych baz danych. Państwo, które zapewnia wszystkim elementarne kompetencje kulturowe, tym ważniejsze, że to za pośrednictwem kodów kultury zachodzi przecież komunikacja – źródło wartości społecznych i ekonomicznych, a także partycypacji politycznej. Wreszcie to państwo, które dzięki stosownym bodźcom (inwestycje, regulacje podatkowe czy wspomniana już infrastruktura) sprzyja kreowaniu innowacji, przesuwając gospodarkę choć nieco bliżej globalnego centrum.
Gwałtowne protesty przeciwko ratyfikowaniu ACTA pokazały, że istnieje potencjał oporu wobec tej pierwszej tendencji – ale jakie są szanse na drugą? Doświadczenie historyczne nie wróży dobrze: Edwin Bendyk pisze o panującej od XVII wieku w Polsce „kulturze folwarku”, łączącej warcholskie podejście do jakichkolwiek reguł i procedur („w Polsce jak kto chce”) z uniżoną postawą wobec przełożonych, postawę zachowawczą i niechęć do jakichkolwiek innowacji z klientelizmem i brak poczucia odpowiedzialności za dobro wspólne. „Począwszy od szkoły – przez uczelnie wyższe – po urzędy i przedsiębiorstwa ćwiczymy wypróbowany sposób budowy więzi społecznych oparty na relacji dziedzic – ekonom – fornal”.
Na tę wielowiekową strukturę nakładają się fatalne doświadczenia ostatniego dwudziestolecia – transformację postsocjalistyczną przeprowadzaliśmy w czasach hegemonii ideologii głoszącej, że państwo to zło konieczne. Bendyk wskazuje jednak, że największy problem polskiego państwa stanowi właśnie ten obszar, który w warunkach kapitalizmu informacyjnego i społeczeństwa sieci jest najważniejszy: „Oto gdy w społeczeństwach zaawansowanych trwają zmagania, które zadecydują o rozwiązaniu podstawowej sprzeczności „turbokapitalizmu” – władzy nad wiedzą – my rozwiązujemy ten problem w sposób niestandardowy. Po prostu rezygnujemy z wiedzy".
Od czasu napisania tych słów (Zatruta studnia, 2002) minęła dekada – państwo polskie próbuje już integrować bazy danych o obywatelach, nie zdołało jednak udostępnić wszystkim bazy prac naukowych napisanych za publiczne pieniądze. Hitem Facebooka było zdjęcie Ministerstwa Cyfryzacji zawalonego stosem jak najbardziej papierowych dokumentów. Realny cyfrowy konflikt z klientem/obywatelem w Polsce udało się na razie nawiązać wyłącznie bankom.
Czy państwo, które dokonało samo na sobie lobotomii, może stać się instrumentem społeczeństwa sieciowego – tego samego, które kazało mu się w styczniu tego roku „odwalić” od internetu i trzymać ręce z daleka od panującej w nim wolności? Bendyk wskazuje na pozytywne wzorce, rzecz jednak w tym, że jego główny przykład w skali makro, to znaczy wykorzystanie przez amerykańskich demokratów aktywności sieciowej w kampanii Baracka Obamy, budzi zasadnicze wątpliwości. Po inauguracji jego prezydentury ta gigantyczna sieć zwolenników nie zbudowała realnego zaplecza politycznego, nie stworzyła grupy nacisku analogicznej do Tea Party ani nawet nie zorganizowała się, by wesprzeć polityków Partii Demokratycznej na burzliwych „spotkaniach w ratuszach”, gdzie promujących reformę systemu ochrony zdrowia gości dosłownie masakrowała skrajna prawica.
Sporo w tym winy samej machiny partyjnej – dla partii głównego nurtu, takich jak demokraci, taka trudno sterowalna sieć sympatyków to raczej balast, zwłaszcza jeśli próbuje stać się czymś więcej niż tylko wielką internetową skarbonką. Przykład amerykański pokazuje jednak, że nawet wyjątkowe zaawansowanie technologiczne nie wystarcza do stworzenia politycznej synergii między usieciowionymi obywatelami a tradycyjnymi instytucjami państwa.
Przykłady w skali mikro wydają się bardziej zachęcające: partycypacja obywatelska w obszarze kultury w Bydgoszczy czy ruch Obywateli Kultury świadczą być może o tym, że energia sieci nie wyładowuje się jedynie w spazmatycznych odruchach protestu, ale także w działaniu konstruktywnym. Znowu jednak: niewątpliwy sukces, jakim było zobowiązanie rządu do przeznaczenia na kulturę 1 procentu, wydaje się zaledwie początkiem niesłychanie długiej drogi. Na jej końcu majaczy państwo zdolne tworzyć platformy i bodźce do współpracy dla różnych gałęzi nauki i gospodarki, pozwalające na partycypację obywateli wykraczającą poza „sondażowe” klikanie, niwelujące dramatyczne nierówności społeczne i regionalne, które narastają wraz z postępami „informacyjnego kapitalizmu”, gwarantujące podstawową infrastrukturę komunikacyjną i przyzwoite minimum kompetencji kulturowych każdemu obywatelowi.
Droga długa i wyboista – tylko jakim szlakiem właściwie? Co robić, krótko mówiąc? Wiele z zarysowanego w Buncie sieci projektu wymaga głębokiej reformy państwa, której sami obywatele nie zdołają przeprowadzić. Mogą jednak spróbować ją wymusić poprzez zorganizowany nacisk. Ale jak to zrobić, skoro dziś podstawowy odruch „dzieci sieci” na widok państwa to, mówiąc elegancko, niechęć?
W tym momencie warto powrócić do przemówienia Marii Janion z 12 grudnia 1981 roku i tezy, że kulturze polskiej nie udało się wytworzyć języka artykulacji nowego doświadczenia, który wykroczyłby poza „popularne stereotypy i wzruszenia”. Bo oto, wskazuje Bendyk, nowe pokolenie, które w wieku 8–14 lat korzysta z internetu częściej niż rówieśnicy we Francji, dysponuje całkowicie anachronicznymi kodami kulturowymi. W swoich autodefinicjach, jak w manifeście Dzieci sieci Piotra Czerskiego, posługuje się, mimo buntowniczego tonu, „pożyczonym z naszych [tj. poprzedniego pokolenia] fantazmatów głosem”. Swoją kontestację wyraża w kostiumie antykomunizmu – w kraju bez komunistów – krzycząc „Precz z komuną” w proteście przeciw ACTA. Powiela sarmackie klisze, nie zważając na swe chłopskie, „z awansu” pochodzenie i przyswaja powierzchowny pop-kosmopolityzm.
„Przedstawiciele pokolenia sieci, pytani o wartości i sensy, odpowiadają pojęciami, w jakie zaopatrzył ich tradycyjny schemat transmisji kulturowej, pojęcia te jednak nijak się mają do rzeczywistych praktyk społecznych i kulturowych”, głosi autor Buntu sieci. I dodaje, że „czeka nas fascynujący okres kształtowania nowej kultury. Co okaże się silniejsze: czy tradycyjne kody polskiej kultury dowiodą po raz kolejny swojej siły, podporządkowując sobie nowe praktyki społeczne i kulturowe umożliwione przez nowe technologie komunikacji? Czy również w sieci odtworzymy polski folwark, czy też może w końcu sieć pomoże przekodować polską kulturę, uwalniając ją od przekleństwa dysonansu dyskursywnego?”
Książka Edwina Bendyka to z pewnością jedna z najciekawszych „maszyn kodujących” polską kulturę na nowo. A przecież, jak niemal każdy swój wykład kończy Slavoj Žižek, żeby zmienić świat, wypada go najpierw porządnie opisać.
Edwin Bendyk, "Bunt sieci", Spółdzielnia Pracy Polityka, Warszawa 2012